środa, 19 grudnia 2007

Dom, laptopy i koty

Faaker pojechal do laptopowego sanatorium, wiec ucze sie klawiatury domowego komputera. Z ogromnym zaskoczeniem uswiadomilam sobie, ze Faaker skonczyl juz trzy lata i czwarty rok zycia i pracy dla mnie uplywa mu od jesieni. Alez ten czas leci. Nic dziwnego, ze czasem sie mi buntuje. Tez bym sie po takim czasie buntowala.

Jestem w domu i Cicik mimo, ze mnie kocha nie chce ze mna spac w lozku. Co wieczor sie przymierza i co wieczor idzie za Lolo w jakas cudza posciel. Najwazniejsze jednak ze sie lubi miziac i nie ucieka przede mna. A swoja droga oba sa piekne jak nigdy. Zima im sprzyja. Lolo wyglada jakby wybieral sie na wyprawe do Norwegii, a Duende wreszcie wyglada jak Birma z ksiazek o kotach. Sa boskie. Zrobie im zdjecia w najblizszej przyszlosci (choc przyznam ze swiatlo na dworze nie sprzyja tego typu zabawom) i sami zobaczycie.

Ide myslec o domkach z piernika i prezentach!

piątek, 14 grudnia 2007

Lece, bo chce

Pakowanie zajelo mi rekordowy czas 40 minut. Nikt nie ucierpial.

Chociaz musze przyznac, ze pierwsza przymiarke do pakowania zaczelam wczoraj i wygladala mniej wiecej tak:

Weszlam do pokoju. Rozejrzalam sie, zajrzalam do szafy i szuflad. Ciezar egzystencji i wizja pakowania mnie przytloczyly, wiec poszlam sobie zrobic zasluzonej herbaty. Po przerwie wrocilam i wyjelam walizke. W myslach porownalam objetosc tego, co chce zapakowac i pojemnosc walizki i stwierdzilam ze czas na prywatny samolot - tam na pewno nie bedzie restrykcji. Porownywanie mnie wykonczylo mentalnie wiec udalam sie do kuchni na brownie. Zjedzenie brownie zmotywowalo mnie do dalszej ciezkiej pracy, wrocilam zatem do pokoju pelna entuzjazmu i energii, ktore opuscily mnie gdy znalazlam karton, o ktorym wczesniej zapomnialam. Tak oto porzucilam wczoraj pakowanie nie wsadzajac nawet jednej rzeczy do torby, ale nie mozecie powiedziec ze nie probowalam.

Dzisiaj nie bylo juz ucieczki, a poza tym wszystkie zasoby jedzenia i picia zostaly wykorzystane w trakcie bolesnego procesu ladowania walizki w dniu wczorajszym. Zmobilizowana angielskim sniadaniem i trzymana w budynku przez przerazliwa zime (+2 stopnie...brr...) uwinelam sie w 40 minut bez wpadania w walizke i z tylko jednym polamanym paznokciem. Mozecie mi pogratulowac.

Rodzino! Nadchodze!
Polsko! Nadchodze!
Ciciku! Mamusia wraca!

czwartek, 13 grudnia 2007

Moj wlasny daemon

3/2 (bo jest bardzo pozno)


Konczy mi sie terminarz - zostaly tylko trzy zdjecia.

Koncza sie zapasy Ciasteczek Korzennych.
Konczy mi sie plyn do szkiel kontaktowych.
Konczy mi sie Kalendarz Prawie Adwentowy (!!)
Skonczyly mi sie ksiazki po polsku.

Wniosek?

Czas do domu.

poniedziałek, 10 grudnia 2007

5

1. Sankcje ekonomicznie nie wywieraja zadnego wplywu pod warunkiem ze sa polaczone z dyplomacja lub interwencja militarna. Omow.
2. Czy jest sens zachowac idee obywatelstwa poza panstwem? Czy idea "obywatela swiata" ma logiczne uzasadnienie w obecnych czasach?
3. Jaki wplyw ma edukacja i ograniczenie "child labour" na rozwoj ekonomiczny w krajach rozwijajacych sie?

Mam pelno rzeczy na glowie poza czapka, oczywiscie. Mysli mi sie klebia z predkoscia przynajmniej swiatla pod stosem dzis nieczesanych, rudych wlosow. Lataja od ucha do ucha i odbijaja sie glosniejszym badz cichszym echem. Od tego myslenia az sie czuje dzis zmeczona i musialam kupic sobie caly zapas brownie. Mysle o esejac, mysle o ksiazkach. Biblioteka jest zle zorganizowana i skladam postulat o to, aby wszystkie ksiazki na swiecie mozna bylo rowniez dostac w wersji elektronicznej. Bo powiedzcie mi jak mam do walizki spakowac osiem ksiazek o obywatelstwie i jego problemach w dobie globalizacji, kiedy kazda wazy okolo kilograma? Plus 7kg laptopa, cztery kilo ksiazki z ekonomii plus nastepne 2,5 materialow o sankcjach ekonomicznych i ich efektywnosci. Obawiam sie ze wlasnie tym sposobem wyczerpalam limit bagazu nie pakujac ani jednej pary skarpetek. Nie wspomne juz o tym, ze dobrze by bylo wziac tez moze jakis sweter - w koncu w Polsce zima. Bo jakos bez butow na sile moze dam rade.

Ide poczytac Zorze Polnocna, bo jeszcze chwila nad kserokopiarka i przysiegam ze ktos bedzie zalowal ze mi zadano tyle zadania na Swieta.

czwartek, 6 grudnia 2007

9

Taki wrecz domowy balans wewnetrzny mnie ogarnal. Pelen spokoj i absolutne zero stresow, ktore spedzalyby mi sen z powiek.
Moze to dlatego, ze upieklysmy wczoraj z Anita piernik i zrobilysmy zupe i obie te misje zakonczyly sie sukcesem. Piernik mnie juz nie przeraza i z przyjemnoscia zrobie wiecej piernikow w przyszlosci. Moze i ciasto czekoladowe w chmurce by nam wyszlo? Slodkie rzeczy bardzo dobrze dzialaja na samopoczucie.


A teraz niech mi ktos powie co sie stalo, ze nagle caly blogspot jest po angielsku? Nie mam zadnego problemu z angielskim (serio!) ale wole piszac po posku miec menu po polsku. A poza tym fajnie jest sie porozumiewac w swoim ojczystym jezyku, nawet jesli jest to tylko komunikacja z menu wlasnego bloga.

A za 9 dni jade do domu. Zobaczcie jak ten czas szalenczo ucieka.

wtorek, 4 grudnia 2007

(wlasnie odkrylam, ze posty wcale nie musza miec tytulow)

Nie mam linijki, nozyczek ani cyrkla. Marny ze mnie uczen. Wydaje mi sie ze bez owych przyborow nie mam szans na kariere w inzynierii. Dobrze, ze mnie wystarczy umiejetnosc wyslawiania sie, generalna erudycja i Karl Marx pod pacha. Linijki i nozyczki sa passe, chyba ze sie otwiera nowe autostrady. Cyrkle przydaja sie tylko w planowaniu podboju nowych ladow. Przezyje bez.

A moze jeszcze zostane lobbysta? Albo innym aktywista. Albo dziennikarka?
Z niecierpliwoscia czekam na maila z okolic Lodzi. Przeprowadzam test na sobie i na wolnosci slowa w mediach. Bede Was informowac o wynikach.

Swieta za 20 dni. Dom za 11. Jest mi dobrze.

niedziela, 2 grudnia 2007

Click!

dla wszystkich tych troszke do tylu
(przyznam ze jeszcze nie wiem czy warto - przekonamy sie)

piątek, 30 listopada 2007

O bernach po raz pierwszy na tym blogu

Zapomnialam jak piekne sa bernenczyki. Gdzies na przestrzeni ostatnich kilku lat powoli, cicho i niepostrzezenie tracily swoja magie. Podejrzewam, ze calkowite fiasko jakim byla kolejna (nie mam pojecia ktora juz) proba stworzenia klubu rasy pewnie miala ogromny wplyw na ten proces. Kiedy teraz o tym mysle, to wlasciwie od tego momentu przestalam brac udzial w dyskusjach na forum. A to przeciez ludzie mnie rozczarowali. To ich, a nie psie, podejscie tak mnie wytracilo z rownowagi. Ciagle zarzucanie idealizmu, na "ktory moga sobie pozwolic tylko, ci ktorzy nigdy nie byli hodowcami" spowodowalo wiele nieprzespanych godzin i zdecydowanie za duzo lez, zupelnie tego nie wartych. Psy nie mialy z tym nic wspolnego.

Poza tym trudno jest pamietac jak bardzo sie cos uwielbia, jesli nie ma sie z tym kontaktu na co dzien. Moja strategia obronna od bardzo dawna polega na tym ze moj umysl spotykane regularnie psy traktuje zupelnie osobno. Nie wiaze ich w jakis szczegolny sposob z Jarvisem. Nie wiem jaki to mechanizm, ale tak jest. Po prostu. Musze przyznac ze w przypadku Mony bywa mi trudno i czasem przytulanie jej powoduje zdecydowanie za duzo wspomien. To ta siersc pod palcami i zapach psa. I te miekkie uszy.

Zapomnialam jak piekne sa bernenczyki. Troszke tez na wlasne zyczenie. Ale dzisiaj dostalam przesylke, a w niej kalendarz z cudowna bernenska glowa na okladce. I wszystko do mnie wrocilo. Zupelnie, nagle i z cala przyjemnoscia bycia milosnikiem jednej rasy. I teraz patrzac na wyjatkowo udanego przedstawiciela tego szlachetnego rodu w gazecie az mnie ciarki zadowolenia przeszly.
O tak, ja jeszcze kiedys bede miala bernenczyka. Przynajmniej jednego.

niedziela, 25 listopada 2007

I hear the congas!

Ciekawe przez ile nastepnych lat beda mnie przesladowac piosenki z Copacabany.

I hear timbales

Slucham Kaczkowskiego w Trojce. Odkrycie radia w internecie bardzo mnie ucieszylo. Chyba sie raz poswiece i wstane na Antyliste. Muzyka dzisiaj srednia ale milo jest wylaczyc polowe swiatel w pokoju i po prostu posluchac Minimaxa. Mam same wspaniale wspomnienia z ta stacja zwiazane. Jakos tak wyszlo ze kojarzy mi sie tylko z dobrymi czasami i pieknymi momentami. Juz sam glos Kaczkowskiego wprawia mnie w dobry nastroj wieczorny.

Dobrze, ze blogspot zapisuje sobie automatycznie kopie, bo wlasnie mi wszystko odmowilo wspolpracy, powiedzialo ze moge ewentualnie posluchac radia, skoro tak sie nim zachwycac, a reszta nie bedzie sie tak bawic.

Ay Caramba! ( i tak od niedzieli)

czwartek, 22 listopada 2007

Teoria czwartku

Moja teoria o tym, ze czwartek to zdecydowanie najgorszy dzien tygodnia (po nim wtorek - reszta to juz robota teorii chaosu), potwierdza sie zdecydowanie dzisiejszym czwartkiem. Wedlug mojej hipotezy nie powinno sie chodzic w czwartek do fryzjera. Poszlam. Mam piekne, gleboko rude wlosy, ktore po kilku myciach beda wygladaly jakby mnie natura chciala stworzyc ruda. Kolejny element mojej hipotezy czwartkowej mowi, ze zdecydowanie lepiej jest nie dostawac prac spowrotem w czwartek. Dostalam spowrotem swoj pierwszy esej (pierwszy skonczony i pierwszy oddany - coz za organizacja!) i dostalam za niego 71 punktow, co jest rownoznaczne z First Class Mark (czyli najwyzsza ocena) i zwiezlym, typowym dla niemieckiej zasady "Ordnung muss sein" komentarzem - "Excellent essay. Well done!". Wieczorna Copacabana tez potwierdzila moja teorie wychodzac o niebo lepiej niz wczoraj.

Wniosek (i przypomnienie teori czwartku, dla mniej wtajemniczonych):
Regula jest iz jesli ma sie wydarzyc cos okropnego, to wydarzy sie w czwartek.
Wyjatki potwierdzaja regule.

Koniec jesieni

Oficjalnie oglaszam zime - leje, wieje i jest wielce nieprzyjemnie. A pomyslec ze jeszcze tydzien temu byla piekna, mieniaca sie zlotem i czerwienia jesien...

Copacabana ruszyla w przecietnym stylu, ale jak zawsze powtarzamy - pierwszy show to bardziej zorganizowana proba generalna. I ta zasada swietnie sie sprawdzila. Jeszcze tylko trzy przed nami i mam wewnetrzne przeczucie, ze jutro bedzie o niebo lepiej. Aktorzy nam sie zrelaksuja (juz wiedza ze potrafia to wszystko przed widownia), techniczni sie usprawnia a ja nie bede biegac z jednej strony sali na druga tak, jak dzis, bo wiem ze wbrew wszelkim pozorom wszyscy sobie radza. Musialam, co prawda, na szybko rozbierac i ubierac przeroznych mezczyzn, a scenografia w jednej scenie odmowila posluszenstwa i postanowila w polowie dialogu po prostu poddac sie sile grawitacji i spasc na podloge, no i raz widownia widziala moje palce zza drzwi, bo za wczesnie chcialam te drzwi otworzyc. Ale ogolem rezyserzy byli z nas zadowoleni, i szybko moja rozmowa z Julienem (ciagle w taxi!) przeszla z Copacabany na ostatnie wybory prezydenckie we Francji, a konkretnie na debate Sarkozy-Royale. Tak sie dzieje jak w jednym miejscu zostawisz na chwile dwoch studentow polityki - Copacabana nie ma szans!

To jest glupia notka, w ktorej nie czuc inspiracji, wrzuce wiec zdjecie zrobione na spacerze z Maman w zeszlym tygodniu:



wtorek, 20 listopada 2007

Copacabana (niestety nie po raz ostatni)

Juz drugi dzien zyje na Twixach, Haribo i herbacie z mlekiem. Ciekawe kiedy moj uklad trawienny sie zbuntuje. Herbata z mlekiem mnie uspokaja, wiec potrzebuje po niej czekolady na dodanie energii (stad Twixy) przy pracy z trudnych warunkach za scena. Zbyt duzo energii tez jest niezdrowe, wiec potrzebuje herbaty z mlekiem dla uspokojenia. I tak cykl sie zamyka i trwa i trwa i trwa. Haribo wsuwam, bo daja je za darmo.
A cala ta niezdrowa dieta to wina nieszczesniej "Copacabany". Wczoraj spedzilam na probie 11 godzin z pol-godzinna przerwa. Nie mialam czasu nawet pomyslec o prawdziwym zyciu. (Czy ktos mi powie czy mamy juz nowy rzad? (nie, to wiem, bow stydem by bylo nie wiedziec) Ale jak sie miewa sprawa traktatu europejskiego? Jest? Nie ma? Wracamay do starej nazwy czy nowej? A co nowego w Iranie?)

Na pocieszenie mam koszulke z napisem "Stage Manager" na plecach i jak ja zakladam, to czuje sie bardzo wazna i mysle sobie, ze beze mnie nie mieliby wszyscy szans - to ja trzymam cale show w pieknych, zorganizowanych ramach. A wszystko tak naprawde dzieki Twixom.

wtorek, 13 listopada 2007

Za niecale 24 godziny...



do Kartonu zawita moja wlasna, prywatna i najlepsza Maman!



poniedziałek, 12 listopada 2007

Tu i teraz

Ogromnym plusem mieszkania na gorzystym terenie sa piekne widoki. Nagle odkrywa sie, ze miasto noca nie jest takie zle i wcale nie jest glosne, przerazajace i wysysajace energie. Wrecz przeciwnie - z gory wydaje sie ciche i wyjatkowo spokojne. Troche przypomina wszechswiat, tylko ze taki maly, ze swoja masa swiatelek blizszych i dalszych, wygladajacych jak gwiazdki. I taka pelna nieskonczonosc od niego bije. Zupelnie jak z nieba. Patrze na takie widoki i az wzdycham na widok odleglego horyzontu.

Swiat potrafi byc piekny, tylko ze woli przygotowywac male, prywatne pokazy swojej urody niz wielkie widowisko. A to pewnie wynika wlasne z tego wewnetrznego spokoju i pewnosci. Nikomu nie musi udowadniac ze jest piekny. Ale wie ze czasem zapominamy i lubi nam o tym przypomniec tworzac polany na gorze z widokiem na miasto w dolinie.

A ja sie ciesze, ze jestem tu i teraz.

sobota, 10 listopada 2007

Bez czekolady nie da rady

Czasem sie w zyciu tyle nazbiera gdzies wewnatrz, ze tylko czekolada jest w stanie pomoc. I nie robi mi roznicy to ze w kostce czekolady jest 40 kalorii. Niech jest i 400 jesli nie utraci na jakosci smaku i magicznych wlasciwosciach. Nie ma jak wielka tabliczka Cadbury i zaraz swiat wydaje sie duzo przychylniejszym miejscem.

Po dwoch dniach spedzonych z glowa w rozprawkach filozoficznych i przerwach na dyskusje o rozwiazywanie problemu glodu w Afryce naprawde mozna poczuc ciezar egzystencji. Tym bardziej jak do tego doda sie listopadowa aure, normalne rozmyslania o ludziach (i o sobie) i czytany wieczorami kryminal. Stwierdzenie ze zgubilam sens brzmi gornolotnie i tak naprawde nie oddaje prawdy (bo czy mozna zgubic cos czego sie wcale nie mialo?), ale w jakis sposob pokazuje nagla pustke jaka mnie dopadla w dosyc zarloczny sposob.

Zarzucilam ja czekolada i Bono. Planuje dorzucic jeszcze duzo snu i ucieczke z Copacabany. Jutro bedzie dobrze.

poniedziałek, 5 listopada 2007

Hobbes, Mill & c.o.

Uszami mi wylazi "O Wolnosci" Milla. Nie interesuja mnie jego traumy z przeszlosci i ograniczenia jakimi raczyli go rodzice. Czym sobie zasluzyli biedni czytelnicy, zeby napisac im siedem linijek eseju bez uzycia ani jednej kropki i chorej ilosci przecinkow? Tutaj nie wystarczy byc Anglikiem od czasow najazdu Wilhelma Zdobywcy zeby zrozumiec. Tu trzeba tez miec jakas wewnetrzna telepatyczna wiez z J.S. Millem, zeby wiedziec co on przez te ostatnie trzydziesci stron mial na mysli. A czytajac rozdzial siodmy ma sie nieodparte wrazenie, ze rozdzial drugi i trzeci, i piaty i pol szostego byly na ten sam temat. No, bo w koncu jak ma sie przecietnie rozwinieta wizje wolnosci, to trzeba sie powtarzac. A moze to jakis rodzaj manrty - im wiecej razy wmowie sobie, ze inni nie maja prawa mnie ograniczac, tym bardziej bede wolny? Ludzie nie moga narzucac mi swojej woli, chyba ze wiedza lepiej (zworccie uwage jaka to sprytna i polityczna furtka)

Troszeczke inaczej sprawa wyglada, jesli spytac Thomasa Hobbesa (na sama mysl o takiej mozliwosci mozg mi cierpnie), ktory jest zdania, ze wolnosc oznacza zupelny brak zakazow - ludzkich, naturalnych i wszelkich. Nawet jesli ktos wie lepiej, to moze sie wypchac swoja wiedza, bo jak mi ja bedzie probowal wcisnac, to ograniczy mi wolnosc. Z jednego ekstremum do drugiego.

Moim faworytem jest jednak Rousseau, ktory wprost mowi, ze jesli ktos nie wie, co dla niego dobre, to nalezy go zmusic i wtedy bedzie wolny. Coz to za logika? Gdyby Rousseau rzadzil swiatem, to ja bym wyemigrowala na Ziemie Ognista, bo jest bardzo daleko od Francji.

A Locke... nie nawet mi sie juz nie chce pisac co o tym wszystkim napisal Locke...

Osobiscie czuje sie przez tych panow i ich wizjonerskie umysly zniewolona od tego czytania o wolnosci.

niedziela, 4 listopada 2007

Czas ucieka (szuszuszu, taki robi dzwiek)

Nawet lubie miec kazda chwile zapelniona. Lubie plany, ale lubie tez kiedy w planie jest "brak planu".

Juz ponad miesiac siedze w Bristolu i pytam sie grzecznie - gdzie sie podzial caly ten czas? Jak to sie stalo, ze nagle jest listopad i prawie pol termu mamy juz za soba. Jeszcze raz tyle i wolne. Ale z okazji tego szalenstwa w wykonaniu czasu po miesiacu w Bristolu moge powiedziec ze:

- poznałam całe tony ludzi, zarówno sama z siebie, jak poprzez wczesniej posiadanych znajomych, i polowa z nich ma na imie Ben, Tom lub James
- założyłam dwa konta w banku
- zrozumialam co oznacza mroczne wyrazenie "essentially contested concept"
- znielubilam Thomasa Hobbesa i jego "Lewiatana"
- zrozumialam, ze stwierdzenie "za duzo herbaty" nie ma nic wspolnego z rzeczywistoscia
- znudzilam sie BMW Z4, bo jest ich tu zdecydowanie za duzo
- udowodniłam sama sobie, ze mozna jesc 4 dni pod rzad pizze i nie miec jej dosc
- stesknilam sie za plaska Polska, plaskim Oxfordem, plaskim WSZYSTKIM
- ekonomia nie zostala stworzona z mysla o mnie
- malo pada (odpukac, odpukac)
- rozumiem przynajmniej 4 pytania z esejow z polityki (a to o cale cztery wiecej niz pierwszego dnia)
- jestem w stanie napisac przynajmniej jeden esej z polityki, a to o caly jeden wiecej niz pierwszego dnia, ale niestety wciaz o jeden za malo
- ciagle nie mam odwagi zmierzyc sie z Constitution Hill - wrogiem wszystkich milosnikow plaskich terenow
- ale Lower Clifton Hill zaliczam juz bez zatrzymywania sie w polowie (chociaz wciaz w tym samym miejscu zwalniam kroku)
- lubie Bristol

środa, 31 października 2007

Chmury Bristolskie (zwane tez kartonowymi)



(skoczylam swoj pierwszy esej na studiach)
(a teraz wracam czytac o interwencji humanitarnej i Czerwonych Khmerach)


wtorek, 30 października 2007

Przemyslenia z beczki wtorkowej

Pieknie jest sie obudzic i stwierdzic, ze sie wczoraj bylo glupim a dzisiaj jest sie madrzejszym (chociazby o taka poranna rewelacje).

Polityka mi jeszcze nie spedza snu z powiek, ale jesli dalej bede musiala co tydzien tyle czytac, to plan przeczytania Bastionu do swiat bedzie musial zostac przesuniety na swieta wielkanocne. Dobrze, ze wiekszosc z tego, co czytam jest interesujaca i wciagajaca. Ludzie z ktorymi to omawiam sa duzo mniej wciagnieci ode mnie, ale mnie to nie przeszkadza. Tematy polityczne moge omawiac przeciez w dowolnych ilosciach z czytelnikami tego bloga. Wszystkich ich znam i wiem, ze nasze dyskusje bylyby na wyzszym poziomie niz milczenie moich grup na seminariach.

Za to ekonomia mnie dzisiaj zgubila w sposob niepozadany. Caly wyklad przesiedzialam zastanawiajac sie czy aby na pewno ciagle mowimy po angielsku. Solow i Lewis powinni zostac ukarani za swoje wykresy bedace modelami wzrostu ekonomicznego. Wykresy = matematyka. A matematyka zdecydowanie nie rowna sie szczesliwa ja. Ale z tego, co pokazuje podrecznik - jest nadzieja. Nadzieja na wiecej pisania esejow niz uzywania kalkulatora.


Moj blog twierdzil ze mieszkam w Californi i ze posluguje sie czasem jakims-tam Pacyficznym. Niech sie buja. Zmienilam sie na Londyn.

niedziela, 28 października 2007

Weekend w biegu

Sposob na rozregulowanie Olgi? Przestawic czas o godzine do tylu i wyprowadzic ja w tym czasie na spacer. Jak sie rano obudzi, to nie bedzie miala pojecia o co chodzi.

Caly weekend pracuje i wyjatkowo jest to w wiekszosci praca fizyczna a nie intelektualna. Malowalam scene, pilowalam drewno, pracowalam w barze(!), wspinalam sie po dachach i biegalam jak prawdziwy lekkoatleta. Ale po kolei:
Malowalam scene, bo ktos to musi zrobic dla hallowego musicalu, czyli do Copacabany. To samo sie tyczy pilowania drewna. Przerazajace.
Pracowalam w barze w piatek i wczoraj i dzisiaj tez pracuje. Placa mi minimalna angielska stawke, ale za godzine pracy stac mnie na bilet do kina ze znizka studencka (czyli dokladnie na to, czego potrzebuje).
Wspinalam sie po dachach z Anthonym wczoraj o pierwszej nad ranem i mimo ze narobilismy halasu jak male zoo, i wszystko to bylo srednio dozwolone i legalne, to ubawilam sie swietnie. Taki spacer po polnocy swietnie czlowiekowi wplywa na psychike. Szczegolnie jesli lamie sie przy tym kilka zakazow.
Biegalam jak lekkoatleta, bo moj ulubiony Francuz Julien (w taxi, hehe) postanowil minute po jedensatej spotkac sie ze mna o ... jedenastej. I przebieglam caly akademik, a wierzcie mi, ze jest gdzie biegac.

Ale najfajniejsze w calym weekendzie bylo to, ze zaprzyjaznilam sie z wiewiorkami i one mnie niuchaly i opieraly mi sie lapkami o moje lapki! Wiewiorki sa super i wcale nie chca przejac wladzy nad swiatem. Nastepnym razem przyniose im cos do jedzenia. Tylko co jedza wiewiorki? (ja mam humus i ser kozi...)

piątek, 26 października 2007

Poddaje sie

26 pazdziernika 2007

00:38




Oficjalnie porzucam nadzieje na znalezienie sie w lozku przed godzina 24

czwartek, 25 października 2007

In the sun - Joseph Arthur

Slucham tej piosenki i slucham i ciagle nie moge zdecydowac czy to pozytywny nabytek w moim zyciu. Wniosek jest taki, ze nie powinnam zbyt kategorycznych sadow wyglaszac po zaledwie dwoch przesluchaniach.

Dwie godziny dzisiaj spedzilam w ciemni. Jak tylko weszlam, to uderzyl mnie zapach wszystkich fixerow, katalizatorow i innych chemicznych substancji niezbednych do wywolywania filmu. I wraz z tym zapachem powrocila cala masa wspomnien zostawionych ponad rok temu, lezacych pewnie gdzies miedzy zjednoczeniem Wloch i ogrodami za biblioteka na Lathbury Road. Zapachy maja duzo wspolnego z fotografiami. Poczuc jakis znany zapach to troche tak, jak znalezc na strychu stara bardzo zakurzona fotografie, ktora wlacza ciag skojarzen zwiazanych z sytuacja na zdjeciu, ludzmi i tamtym okresem naszego zycia - machina wspomnien rusza i nie mozna na to nic poradzic. Roznica polega chyba na tym, ze zapachy robia to automatycznie i za nas. Ja czuje zapach i nagle wracaja do mnie nie tylko obrazy z danej kategorii zycia (podporzadkowanej temu zapachowi), ale przede wszystkim atmosfera i moj stan wewnetrzny w danym momencie. Zupelnie bez mojego wplywu i mojej woli. Tak, jakby umysl sam sobie robil jakis wiekszy, lepszy porzadek od tego, ktory sama mu proponuje.

I taka mala chwila uczuc z przeszlosci ogromnie wplywa na nastroj w terazniejszosci. Czy to nie niesamowite?

poniedziałek, 22 października 2007

PO wyborach

"I co z tego ze jest pochmurno, zimno i nieprzyjemnie? PO wygralo wybory" - pomyslalam wstajac z rano na zajecia

"I co z tego ze list z banku ze wszystkimi informacjami ciagle nie przyszedl? PO wygralo wybory!" - stwierdzilam po wizycie w banku.

"Roman mnie wkurza na seminariach. To nic. PO wygralo wybory i to sie liczy" - pocieszylam sie, myslac o Glupim Romanie z Intro to World Politics.

A teraz ide na pizze i mam ochote na serowa. Jak bedzie - to rewelacja. A jak nie bedzie, to co z tego - w koncu PO wygralo wybory. I dzisiaj tylko to sie liczy.

sobota, 20 października 2007

Rugby mnie nie kreci

Cala Anglia wyemigrowala do pubow i przed inne telewizory. Ja sie nigdzie nie wybieram. Chyba ze na druga polowe drugiej polowy. Ostatnie trzy minuty moge obejrzec. Zadna sila nieczysta, zaden chocby nie wiem jak niesamowity Anglik (lub obywatel RPA) mnie nie wyciagnie na ogladanie rugby. I chyba dalam to wszystkim jasno do zrozumienia, bo nikt sie za bardzo nie staral, tylko wszyscy robili miny i pytali czy Polska gra w rugby.

Ale przyznam szczerze, ze gdzies tam w srodku wolalabym sie emocjonowac rugby niz wyborami do parlamentu. Bo moja radosc bylaby niepodszyta zlosliwa satysfakcja porazki przeciwnika, a ewentulany smutek bylby chwilowy i nie mial by zadnych konsekwencji na niczyje samopoczucie przez nastepne 4 (?) lata.

Moze po prostu zazdrosze Anglikom, ze to najbardziej emocjonujacy dla nich moment w tym miesiacu - Final Pucharu Swiata w rugby.

A teraz csssss. Ida wybory.

czwartek, 18 października 2007

Dzien jak codzien

Jak majac godzine wolnego, wyciagam z torby "Polityke" i mysle sobie - "Nareszcie chwila przyjemnosci i relaksu", to nie jest dobrze.
Wytworzylam dzis dwa listy. Wczoraj jeden wyslalam. Poza tym przeczytalam xxx (nawet nie chce tego liczyc) stron o roli Wielkiej Brytanii w handlu bronia na swiecie i zrobilam rynkowy rekonesans dotyczacy gumiakow. Wspielam sie na dwa wzgorza. Jeszcze czeka mnie seminarium z polityki swiatowej (klania sie handel bronia) i spotkanie z mentorem - Francuzem, znanym bardziej jako Julien ("zulien w taksi"). A potem dwie godziny jive'a i cocktail party. W miedzyczasie ze trzy espresso, zebym nie padla gdzies po drodze pod gorke. I kolacja. Dobrze, ze ja bardzo lubie miec czym zajac swoja egzystencje. Jak sily odgorne nie znajduja mi zajec, to sama sobie znajde. Tym bardziej lubie miec cos do roboty, jak okazuje sie ze wszystko da sie zrobic i nie jest to takie trudne, jak wydawalo sie przed przystapieniem do pracy. I mysl o tym, ze weekend zaczyna sie dla mnie w piatek jest tym bardziej pokrzepiajaca!

I w koncu mam wiewiorke:

Wiewiorka idzie do mnie!

wtorek, 16 października 2007

Polityka zakradnie sie wszedzie. Szczegolnie ta polska

Prosto z YouTube.com:

Wolon23 (10 minutes ago)
kaczynski skurwysynu! miej honor i odejdz


Generalnie nie jestem fanem przeklenstw gdziekolwiek (nie mylic z "nie uzywam przeklenstw", bo uzywam jesli trzeba), ale to mnie po prostu rozbroilo. Nawet YouTube jest upolitycznione.


niedziela, 14 października 2007

Po weekendzie

Wrocilam i oczywiscie zamiast zajac sie czyms pozytecznym i produktywnym zajelam sie internetem. I to bynajmniej nie w edukacyjnych, a blogowo-facebookowych celach. Zla Olga.

Na urodzinach u Jamesa bylo tak, jak byc powinno. Ludzie, ktorych znam, miejsce ktore znam, ciasto ktore lubie. Troszke to przypomina taki inny powrot do domu do domu, ktory nigdy nie byl domem, ale jest miejscem dobrym do powracania. Tak, jak bycie z Anita, Oscarem, Jamesem i spolka przypomina w pewnym sensie bycie z rodzina. Zupelnie nie-rodzinna rodzina, ale zawsze. Taka wybrana przez siebie i przypadek. A poza tym mlodsza siostra Jamesa, Charlotte, ma konia i dzisiaj rano pozwolono mi pojezdzic. No i byl przeprzyszny mus czekoladowy z marshmallowami. I dmuchany zamek. To byl swietny weekend.


"Economic Development" pana Todaro i pana Smitha lypie na mnie groznie z drugiego konca lozka. Chyba juz pojde. A swoja droga czy Todaro&Smith nie brzmi troszke jak spolka majaca w posiadaniu male krematorium na amerykanskiej prowincji? (a moze po prostu czytam za duzo Gaimana...)

czwartek, 11 października 2007

Wyjadam ser z opakowania

Ser kozi doprowadzi mnie kiedys albo do bankructwa albo do otylosci. Najbardziej prawdopodobne ze do obu na raz. (W momencie zadumy nad tymi dwoma zdaniami znowu siegnelam po moje opakowanie z serem. Nie ma juz dla mnie nadzei)

Bylam dzisiaj dzielna i zalozylam sobie konto w banku. W przyszlym tygodniu dostane pismo ze wszystkimi danymi i bede mogla w koncu wplacic tam pieniazki i cieszyc sie korzystaniem z bankomatow. Nie zostane bankowcem, bo zeby nim zostac trzeba znac cala mase trudnych slowek z angielskiego, ktorych uzywam kilkanascie razy dziennie, ale w zargonie bankowym znacza dla mnie mniej wiecej tyle, co przemowienia Kaisera Wilhelma w oryginale. Mam tylko nadzieje ze zalozylam dzis konto, a nie probowalam pana przekonac, ze to jest napad na bank, zorganizowany przez jakas polska jednostke wojskowa stacjonujaca w Bristolu. Ale skoro policja mnie jeszcze nie dopadla, to chyba wszystko poszlo tak, jak kodeksy bankowe przykazaly.

A wczoraj przez 2 godziny z Anita wytwarzalysmy domek z piernika! (i jest piekny)

wtorek, 9 października 2007

Misja niemozliwa

Misja dla mnie na dzien dzisiejszy bylo (miedzy wieloma innymi) zgaszenie swiatla i oddalenie sie do krainy Sandmana najpozniej o godzinie 23. Jak mozecie wydedukowac z godziny publikacji tego posta misja nie zostala wykonana. Totalna klapa na pelnej linii poscieli i lozka. Dobrze, ze jutro tez jest i dzien i wieczor. Jest szansa na wczesniejsze spanie.

Poza tym do moich dzisiejszych misji nalezalo odnalezienie sie w trzech zupelnie roznych salach wykladowych, w trzech zupelnie roznych budynkach w zupelnie roznych miejscach.Dwa razy ogarnelo mnie orientacyjno-terenowe zagubienie, a jest to uczucie dla mnie tak obce (bo wyjatkowo rzadkie) ze az nieprzyjemne. I bardzo mobilizujace. Ale niestety nawet mobilizacja i determinacja nie maja szans w zestawieniu z szalonym planem budynkow uniwersyteckich i przede wszystkim wzgorzami i dolinami jakie te budynki dziela. Zeby tutaj sie uczyc trzeba byc zdeterminowanym, wysportowanym czlowiekiem z przczepionym do czola GPSem.

niedziela, 7 października 2007

Wiewiorki a aparaty.

Wielka Brytania to krolestwo wiewiorek. Kiedy my niczego nieswiadomi siedzimy sobie na lawkach w pieknych angielskich parkach, cieszac sie stuletnim krolewskim trawnikiem w otoczeniu wesolo biegajacych psow i rudych dzieci (niekoniecznie wlasnych), na szczytach drzew wiewiorki planuja trzecia inwazje na Anglie. Zeby byc oryginalne nie planuja do niej przyplynac, jak Wilhelm zdobywca, czy wyslac Messerschmitty, jak Hitler. One ja zdobeda od wewnatrz. Zpelzna z drzew udajac, ze chodzi o orzeszki i nawet sie nie obejrzymy a beda rzadzic panstwem brytyjskim. Serio.
Glowna cecha takiej wiewiorki angielskiej (lub zasiedzialej w Albionie) jest to zupelny brak strachu przed ludzmi. Do typowej wiewiorki mozna podejsc na odleglosc mniejsza niz dwa metry i ona nie ucieknie. Ale wiewiorka jako gryzon, jest zwierzatkiem ruchliwym. I tu pojawia sie problem - ja z ogromna ochota chcialabym uchwycic spiskowcow, orzeszko-zercow, ale zanim zdaze zlapac za aparat wiewiorka juz dawno mi sie przyjrzala, stwierdzila ze jej nie groze, zabrala swojego zoledzia i wkicala na szczyt drzewa do swoich wiewiorczych przyjaciol by dalej knuc inwazje. A poza tym moj aparat nie pojmuje pojecia "szybsza przeslona" w zestawieniu ze slowem "cien" lub "ciemnosc".
Wszystko, co udaje mi sie w zwiazku z tym udaje uchwycic przypomina wiec zielono-zloto-brazowe dzielo Jacksona Pollocka i trudno na nim odroznic drzewo od ziemi. A wszystko dlatego, ze uciekajaca wiewiorka mnie stresuje i staram sie byc szybsza od niej i od aparatu.

Podsumowujac - jest pelno wiewiorek, ale nie potrafie im zrobic zdjec, mimo ze mi sie podobaja.

Ilosc nieudanych prob sfotografowania wiewiorki: 4 (ale sie nie poddaje)

sobota, 6 października 2007

Bristol ciagle nie-obejrzany

Zjadam dzisiejsze smutki czekolada.

Prawda jest taka, ze nie poznalam ani kawalka mojego nowego miasta w tym tygodniu. Niby bylam w centrum, wiem co gdzie jest, jak co znalezc i generalny obraz otoczenia mam juz dosyc poukladany w glowie. Ale nie mialam jeszcze czasu na samotny spacer oswajajacy nowe miejsca. Wiem, ze mam w okolicy dwa ladne, zielone miejsca, ale jeszcze sie blizej nie poznalismy. Jest tez kilka miejsc wartych uwiecznienia na zdjeciach, ale czas przeciekal i uciekal mi tak szybko, ze nie mialam za bardzo czasu. Nadrobie to jutro. Bo dzis pogoda nie ladna i oswajam raczej najblizsze otoczenie czyli pokoj.

Ciagle nie wiem czego, w ktorej szufladzie szukac. A mala ilosc szuflad ogranicza moja inwencje, mimo niewielkiej ilosci rzeczy w posiadaniu.

Mam na oknie orchidee.

Ten post w zamysle mial byc weselszy, ale jakis taki gorszy dzien mam dzisiaj, a poza tym pogoda jest wielce przecietnie-szara i nie nastraja zbyt wesolo. Moze po zajeciach z salsy bedzie lepiej.

środa, 3 października 2007

Bristol, dzien 3 i pol

Zyje, a jak zawsze to powtarzam, to jest na poczatku najwazniejsza informacja. Tyle rzeczy po drodze moze czlowieka rozlozyc albo fizycznie albo psychicznie, ze fakt iz mam ochote tu cos napisac powinien byc traktowany z najwyzszym podziwem. W koncu moglabym przeciez wpelznac do szafy i tam pozostac do bozego narodzenia (i czasem ta opcja wydaje sie dziwnie kuszaca).
Ogladam nawet Fakty, czyli wszystko jest w takiej normie w jakiej tylko na tak poczatkowym etapie byc moze. Nie jest zle.

Poczatki maja tendencje ku byciu trudnymi i chyba pozostaje mi tylko do tego przywyknac. Jestem osoba z natury malo towarzyska, wbrew wszelkim pozorom. Ludzi potrzebuje od czasu do czasu i swietnie potrafie zajac sie soba. Ale walcze z ochota zamkniecia sie w pokoju, zaciagniecia zaluzji i udawania ze mnie nie ma, bo to mi sie potem odplaci. Teraz bede towarzyska, to nie bede sie czula wyalienowana pozniej. O! To jest wlasnie to - nie czuje sie wyalienowana i nie-chciana. Czyli w ciagu ostatnich trzech lat zrobilam ogromne postepy. Badzcie dumni.

Poza tym chcialam zauwazyc z ostatni raz widzialam slonce przed rozpoczeciem ladowania w Bristolu... Witajcie w kraju ugruntowanej demokracji i szmacianej pogody, gdzie na ulicach widac pelno porzadnych samochodow, ludzie kupuja i czytaja ksiazki, a rzad nie rozpisuje nowych wyborow tylko dlatego ze tak mu sie wymyslilo.

Nie jest zle. O nie.

czwartek, 27 września 2007

Az szkoda, ze nie moge tego napisac piorem

Mam najpiekniejsze pioro swiata. Nazywa sie Enchanted Garden i jest fioletowe. No i jest Watermanem oczywiscie. Jest zimne w dotyku i duzo ciezsze niz sie spodziewalam. Do niego mam czarny atrament.


Majac takie pioro zaraz czlowiekowi przerozne wielkie czyny, ktorych moze dokonac, na mysl przychodza. Az sie chce usiasc przed czysta kartka papieru i od reki wytworzyc jakis bestseller na miare Harry'ego Pottera (nawet nazwa piora sie wpisuje w konwencje). Albo chociaz jakis podniosly hymn lub sonet. Jeden przedmiot o takim ladunku estetyki jak moje pioro moze zmienic atmosfere w moim otoczeniu calkowicie. Nie wiem czy to zle, nie wiem czy to dobrze.

Poza tym niedziela coraz blizej. We shall see, we shall see. 3 tygodnie i wybory. Nastepne 4 i Mama przyjezdza. Kolejne 4 i do domu. Pozostaje tylko liczyc ze czas bedzie mijal mi szybko i przyjemnie. Jakos tak mnie nie napawa ten wyjazd przerazeniem. I to zle, bo moge sie pomylic calkowicie. Moze byc zupelnie inaczej niz mam nadzieje (i wyobrazenie) ze bedzie. Dobrze, ze Anita mnie odbiera z lotniska.

środa, 19 września 2007

___

Dni mam w domu coraz mniej i z dnia na dzien coraz wiecej spraw do zalatwienia. Juz chyba z osiem list przeroznych stworzylam i licze ze rozwiaza mi wszystkie problemy. Cos jak ukladanie rzeczy w kupke ("piles are a solution to absolutely everything" jak lubi powtarzac Anita w fazie sprzatania) i liczenie ze to pomaga. Kazdy ma swoje sposoby. Ja mam listy, Anita ma kupki, a Alan Rickman sprzata sobie na biurku w takich chwilach. Chwala naszym umyslom za takie dywersyjne metody.

środa, 5 września 2007

Wino, Dalia, polityka i pogoda wrecz angielska

Wino prosto z Urugwaju pije. Chcialam je juz pic od jakiegos tygodnia i wreszcie sie to male zyczenie spelnilo.

Nie idzcie na "Czarna Dalie". Brian DePalma chcial nakrecic film o meskiej rywalizacji, o przyjazni, o zawilosciach w kontaktach miedzy-ludzkich, o silnych kobietach, o morderstwie, o sledztwie, o zepsuciu srodowika Hollywood, o nieszczesliwej kobiecie, o obsesji, o zdradzie i o milosci. I wlasnie na tym polegal jego glowny problem - nie mozna zrobic filmu o wszystkim. Juz babcia z reklamy Ace mowila, ze "jak cos jest do wszystkiego, to jest do niczego". A DePalma mial chwilowa amnezje i zapomnial o tej prostej, ale wyjatkowo podstawowej w kinie zasadzie. I tyle. Wiecej slow nie jest ten film warty.

O polityce jeszcze bedzie nie raz. I o pogodzie. Ale nie "wrecz angielskiej", ale "angielskiej". Po prostu.

wtorek, 21 sierpnia 2007

i...

i juz sie zle zaczelo, bo nie moglam tego bloga tak nazwac jakbym chciala.
i na dzis to powinno wystarczyc.