piątek, 30 listopada 2007

O bernach po raz pierwszy na tym blogu

Zapomnialam jak piekne sa bernenczyki. Gdzies na przestrzeni ostatnich kilku lat powoli, cicho i niepostrzezenie tracily swoja magie. Podejrzewam, ze calkowite fiasko jakim byla kolejna (nie mam pojecia ktora juz) proba stworzenia klubu rasy pewnie miala ogromny wplyw na ten proces. Kiedy teraz o tym mysle, to wlasciwie od tego momentu przestalam brac udzial w dyskusjach na forum. A to przeciez ludzie mnie rozczarowali. To ich, a nie psie, podejscie tak mnie wytracilo z rownowagi. Ciagle zarzucanie idealizmu, na "ktory moga sobie pozwolic tylko, ci ktorzy nigdy nie byli hodowcami" spowodowalo wiele nieprzespanych godzin i zdecydowanie za duzo lez, zupelnie tego nie wartych. Psy nie mialy z tym nic wspolnego.

Poza tym trudno jest pamietac jak bardzo sie cos uwielbia, jesli nie ma sie z tym kontaktu na co dzien. Moja strategia obronna od bardzo dawna polega na tym ze moj umysl spotykane regularnie psy traktuje zupelnie osobno. Nie wiaze ich w jakis szczegolny sposob z Jarvisem. Nie wiem jaki to mechanizm, ale tak jest. Po prostu. Musze przyznac ze w przypadku Mony bywa mi trudno i czasem przytulanie jej powoduje zdecydowanie za duzo wspomien. To ta siersc pod palcami i zapach psa. I te miekkie uszy.

Zapomnialam jak piekne sa bernenczyki. Troszke tez na wlasne zyczenie. Ale dzisiaj dostalam przesylke, a w niej kalendarz z cudowna bernenska glowa na okladce. I wszystko do mnie wrocilo. Zupelnie, nagle i z cala przyjemnoscia bycia milosnikiem jednej rasy. I teraz patrzac na wyjatkowo udanego przedstawiciela tego szlachetnego rodu w gazecie az mnie ciarki zadowolenia przeszly.
O tak, ja jeszcze kiedys bede miala bernenczyka. Przynajmniej jednego.

niedziela, 25 listopada 2007

I hear the congas!

Ciekawe przez ile nastepnych lat beda mnie przesladowac piosenki z Copacabany.

I hear timbales

Slucham Kaczkowskiego w Trojce. Odkrycie radia w internecie bardzo mnie ucieszylo. Chyba sie raz poswiece i wstane na Antyliste. Muzyka dzisiaj srednia ale milo jest wylaczyc polowe swiatel w pokoju i po prostu posluchac Minimaxa. Mam same wspaniale wspomnienia z ta stacja zwiazane. Jakos tak wyszlo ze kojarzy mi sie tylko z dobrymi czasami i pieknymi momentami. Juz sam glos Kaczkowskiego wprawia mnie w dobry nastroj wieczorny.

Dobrze, ze blogspot zapisuje sobie automatycznie kopie, bo wlasnie mi wszystko odmowilo wspolpracy, powiedzialo ze moge ewentualnie posluchac radia, skoro tak sie nim zachwycac, a reszta nie bedzie sie tak bawic.

Ay Caramba! ( i tak od niedzieli)

czwartek, 22 listopada 2007

Teoria czwartku

Moja teoria o tym, ze czwartek to zdecydowanie najgorszy dzien tygodnia (po nim wtorek - reszta to juz robota teorii chaosu), potwierdza sie zdecydowanie dzisiejszym czwartkiem. Wedlug mojej hipotezy nie powinno sie chodzic w czwartek do fryzjera. Poszlam. Mam piekne, gleboko rude wlosy, ktore po kilku myciach beda wygladaly jakby mnie natura chciala stworzyc ruda. Kolejny element mojej hipotezy czwartkowej mowi, ze zdecydowanie lepiej jest nie dostawac prac spowrotem w czwartek. Dostalam spowrotem swoj pierwszy esej (pierwszy skonczony i pierwszy oddany - coz za organizacja!) i dostalam za niego 71 punktow, co jest rownoznaczne z First Class Mark (czyli najwyzsza ocena) i zwiezlym, typowym dla niemieckiej zasady "Ordnung muss sein" komentarzem - "Excellent essay. Well done!". Wieczorna Copacabana tez potwierdzila moja teorie wychodzac o niebo lepiej niz wczoraj.

Wniosek (i przypomnienie teori czwartku, dla mniej wtajemniczonych):
Regula jest iz jesli ma sie wydarzyc cos okropnego, to wydarzy sie w czwartek.
Wyjatki potwierdzaja regule.

Koniec jesieni

Oficjalnie oglaszam zime - leje, wieje i jest wielce nieprzyjemnie. A pomyslec ze jeszcze tydzien temu byla piekna, mieniaca sie zlotem i czerwienia jesien...

Copacabana ruszyla w przecietnym stylu, ale jak zawsze powtarzamy - pierwszy show to bardziej zorganizowana proba generalna. I ta zasada swietnie sie sprawdzila. Jeszcze tylko trzy przed nami i mam wewnetrzne przeczucie, ze jutro bedzie o niebo lepiej. Aktorzy nam sie zrelaksuja (juz wiedza ze potrafia to wszystko przed widownia), techniczni sie usprawnia a ja nie bede biegac z jednej strony sali na druga tak, jak dzis, bo wiem ze wbrew wszelkim pozorom wszyscy sobie radza. Musialam, co prawda, na szybko rozbierac i ubierac przeroznych mezczyzn, a scenografia w jednej scenie odmowila posluszenstwa i postanowila w polowie dialogu po prostu poddac sie sile grawitacji i spasc na podloge, no i raz widownia widziala moje palce zza drzwi, bo za wczesnie chcialam te drzwi otworzyc. Ale ogolem rezyserzy byli z nas zadowoleni, i szybko moja rozmowa z Julienem (ciagle w taxi!) przeszla z Copacabany na ostatnie wybory prezydenckie we Francji, a konkretnie na debate Sarkozy-Royale. Tak sie dzieje jak w jednym miejscu zostawisz na chwile dwoch studentow polityki - Copacabana nie ma szans!

To jest glupia notka, w ktorej nie czuc inspiracji, wrzuce wiec zdjecie zrobione na spacerze z Maman w zeszlym tygodniu:



wtorek, 20 listopada 2007

Copacabana (niestety nie po raz ostatni)

Juz drugi dzien zyje na Twixach, Haribo i herbacie z mlekiem. Ciekawe kiedy moj uklad trawienny sie zbuntuje. Herbata z mlekiem mnie uspokaja, wiec potrzebuje po niej czekolady na dodanie energii (stad Twixy) przy pracy z trudnych warunkach za scena. Zbyt duzo energii tez jest niezdrowe, wiec potrzebuje herbaty z mlekiem dla uspokojenia. I tak cykl sie zamyka i trwa i trwa i trwa. Haribo wsuwam, bo daja je za darmo.
A cala ta niezdrowa dieta to wina nieszczesniej "Copacabany". Wczoraj spedzilam na probie 11 godzin z pol-godzinna przerwa. Nie mialam czasu nawet pomyslec o prawdziwym zyciu. (Czy ktos mi powie czy mamy juz nowy rzad? (nie, to wiem, bow stydem by bylo nie wiedziec) Ale jak sie miewa sprawa traktatu europejskiego? Jest? Nie ma? Wracamay do starej nazwy czy nowej? A co nowego w Iranie?)

Na pocieszenie mam koszulke z napisem "Stage Manager" na plecach i jak ja zakladam, to czuje sie bardzo wazna i mysle sobie, ze beze mnie nie mieliby wszyscy szans - to ja trzymam cale show w pieknych, zorganizowanych ramach. A wszystko tak naprawde dzieki Twixom.

wtorek, 13 listopada 2007

Za niecale 24 godziny...



do Kartonu zawita moja wlasna, prywatna i najlepsza Maman!



poniedziałek, 12 listopada 2007

Tu i teraz

Ogromnym plusem mieszkania na gorzystym terenie sa piekne widoki. Nagle odkrywa sie, ze miasto noca nie jest takie zle i wcale nie jest glosne, przerazajace i wysysajace energie. Wrecz przeciwnie - z gory wydaje sie ciche i wyjatkowo spokojne. Troche przypomina wszechswiat, tylko ze taki maly, ze swoja masa swiatelek blizszych i dalszych, wygladajacych jak gwiazdki. I taka pelna nieskonczonosc od niego bije. Zupelnie jak z nieba. Patrze na takie widoki i az wzdycham na widok odleglego horyzontu.

Swiat potrafi byc piekny, tylko ze woli przygotowywac male, prywatne pokazy swojej urody niz wielkie widowisko. A to pewnie wynika wlasne z tego wewnetrznego spokoju i pewnosci. Nikomu nie musi udowadniac ze jest piekny. Ale wie ze czasem zapominamy i lubi nam o tym przypomniec tworzac polany na gorze z widokiem na miasto w dolinie.

A ja sie ciesze, ze jestem tu i teraz.

sobota, 10 listopada 2007

Bez czekolady nie da rady

Czasem sie w zyciu tyle nazbiera gdzies wewnatrz, ze tylko czekolada jest w stanie pomoc. I nie robi mi roznicy to ze w kostce czekolady jest 40 kalorii. Niech jest i 400 jesli nie utraci na jakosci smaku i magicznych wlasciwosciach. Nie ma jak wielka tabliczka Cadbury i zaraz swiat wydaje sie duzo przychylniejszym miejscem.

Po dwoch dniach spedzonych z glowa w rozprawkach filozoficznych i przerwach na dyskusje o rozwiazywanie problemu glodu w Afryce naprawde mozna poczuc ciezar egzystencji. Tym bardziej jak do tego doda sie listopadowa aure, normalne rozmyslania o ludziach (i o sobie) i czytany wieczorami kryminal. Stwierdzenie ze zgubilam sens brzmi gornolotnie i tak naprawde nie oddaje prawdy (bo czy mozna zgubic cos czego sie wcale nie mialo?), ale w jakis sposob pokazuje nagla pustke jaka mnie dopadla w dosyc zarloczny sposob.

Zarzucilam ja czekolada i Bono. Planuje dorzucic jeszcze duzo snu i ucieczke z Copacabany. Jutro bedzie dobrze.

poniedziałek, 5 listopada 2007

Hobbes, Mill & c.o.

Uszami mi wylazi "O Wolnosci" Milla. Nie interesuja mnie jego traumy z przeszlosci i ograniczenia jakimi raczyli go rodzice. Czym sobie zasluzyli biedni czytelnicy, zeby napisac im siedem linijek eseju bez uzycia ani jednej kropki i chorej ilosci przecinkow? Tutaj nie wystarczy byc Anglikiem od czasow najazdu Wilhelma Zdobywcy zeby zrozumiec. Tu trzeba tez miec jakas wewnetrzna telepatyczna wiez z J.S. Millem, zeby wiedziec co on przez te ostatnie trzydziesci stron mial na mysli. A czytajac rozdzial siodmy ma sie nieodparte wrazenie, ze rozdzial drugi i trzeci, i piaty i pol szostego byly na ten sam temat. No, bo w koncu jak ma sie przecietnie rozwinieta wizje wolnosci, to trzeba sie powtarzac. A moze to jakis rodzaj manrty - im wiecej razy wmowie sobie, ze inni nie maja prawa mnie ograniczac, tym bardziej bede wolny? Ludzie nie moga narzucac mi swojej woli, chyba ze wiedza lepiej (zworccie uwage jaka to sprytna i polityczna furtka)

Troszeczke inaczej sprawa wyglada, jesli spytac Thomasa Hobbesa (na sama mysl o takiej mozliwosci mozg mi cierpnie), ktory jest zdania, ze wolnosc oznacza zupelny brak zakazow - ludzkich, naturalnych i wszelkich. Nawet jesli ktos wie lepiej, to moze sie wypchac swoja wiedza, bo jak mi ja bedzie probowal wcisnac, to ograniczy mi wolnosc. Z jednego ekstremum do drugiego.

Moim faworytem jest jednak Rousseau, ktory wprost mowi, ze jesli ktos nie wie, co dla niego dobre, to nalezy go zmusic i wtedy bedzie wolny. Coz to za logika? Gdyby Rousseau rzadzil swiatem, to ja bym wyemigrowala na Ziemie Ognista, bo jest bardzo daleko od Francji.

A Locke... nie nawet mi sie juz nie chce pisac co o tym wszystkim napisal Locke...

Osobiscie czuje sie przez tych panow i ich wizjonerskie umysly zniewolona od tego czytania o wolnosci.

niedziela, 4 listopada 2007

Czas ucieka (szuszuszu, taki robi dzwiek)

Nawet lubie miec kazda chwile zapelniona. Lubie plany, ale lubie tez kiedy w planie jest "brak planu".

Juz ponad miesiac siedze w Bristolu i pytam sie grzecznie - gdzie sie podzial caly ten czas? Jak to sie stalo, ze nagle jest listopad i prawie pol termu mamy juz za soba. Jeszcze raz tyle i wolne. Ale z okazji tego szalenstwa w wykonaniu czasu po miesiacu w Bristolu moge powiedziec ze:

- poznałam całe tony ludzi, zarówno sama z siebie, jak poprzez wczesniej posiadanych znajomych, i polowa z nich ma na imie Ben, Tom lub James
- założyłam dwa konta w banku
- zrozumialam co oznacza mroczne wyrazenie "essentially contested concept"
- znielubilam Thomasa Hobbesa i jego "Lewiatana"
- zrozumialam, ze stwierdzenie "za duzo herbaty" nie ma nic wspolnego z rzeczywistoscia
- znudzilam sie BMW Z4, bo jest ich tu zdecydowanie za duzo
- udowodniłam sama sobie, ze mozna jesc 4 dni pod rzad pizze i nie miec jej dosc
- stesknilam sie za plaska Polska, plaskim Oxfordem, plaskim WSZYSTKIM
- ekonomia nie zostala stworzona z mysla o mnie
- malo pada (odpukac, odpukac)
- rozumiem przynajmniej 4 pytania z esejow z polityki (a to o cale cztery wiecej niz pierwszego dnia)
- jestem w stanie napisac przynajmniej jeden esej z polityki, a to o caly jeden wiecej niz pierwszego dnia, ale niestety wciaz o jeden za malo
- ciagle nie mam odwagi zmierzyc sie z Constitution Hill - wrogiem wszystkich milosnikow plaskich terenow
- ale Lower Clifton Hill zaliczam juz bez zatrzymywania sie w polowie (chociaz wciaz w tym samym miejscu zwalniam kroku)
- lubie Bristol