piątek, 28 marca 2014

Co mają wybory europejskie wspólnego z risotto

Dziś bez pracy się nie obejdzie.

Z pracą jest troszeczkę jak z gotowaniem. A przynajmniej w moim przypadku tak było. Gotowanie oglądałam z daleka aż głód nie zajrzał w me studenckie oko. Nie ciągnęło mnie do kuchni i pomimo setek umytych sałat na sałatki nie miałam na swoim koncie nic poza wysoce eksperymentalnym musem czekoladowym. Niestety Maman była daleko i musiałam przeprosić się z garnkami, makaronami. Pierwsze kroki były niepewne a potem okazało się, że risotto wychodzi mi całkiem nieźle. Już wiem, że jajka to nie moja forte, i że życie jest za krótkie na robienie własnych tortilli. Za to wiem, że warto dać tagine trochę czasu żeby był jeszcze lepszy niż pierwszego dnia. 

Pracę oglądałam przez lata jeszcze bardziej teoretycznie niż kuchnię. Tata jeździł po świecie, miał wielkie biuro w wysokim wieżowcu, dużo rozmawiał przez telefon, nosił do pracy skórzaną teczkę a z konferencji przywoził krówki w papierkach z TVN-u. Może głód pracy nie zajrzał mi w oczy tak, jak głód dosłowny ale czas przyszedł skonfrontować teorię z prawdą. Okazuje się zatem, że pierwsze kroki w pracy stawia się równie niepewnie co te w kuchni. Staż, praktyki te rzeczy - nijak ma się to do prawdziwej pracy. Na stażu człowiek czuje się wyróżniony, w pracy wyróżnienie podobno przychodzi razem z awansem (to w normalnych warunkach, a nie w urzędach międzynarodowych).Na stażu nikt nie ma serca powiedzieć ci, że opowiadasz głupoty. W pracy też spotka cię cisza, ale po niej będą wymieniane spojrzenia i komentarze po spotkaniu. Tak, jak jestem dobra w risotto, tak w miarę nieźle wychodzi mi gra w politykę w biurze. Wiem, że powinnam trzymać się z dala od jednostek wymagających trzymania za rękę i pochwał, bo niestety nie zostałam szczodrze obdarzona cierpliwością. 

W mojej obecnej pracy zdarza się też, że działam za szybko, ale nie będę sobie tego zarzucać - wolę myśleć, że to reszta bandy działa wolniej niż trzeba. 

Do czego to wszystko zmierza, pewnie myślicie. Otóż zmierza do tego, że na obecnym stanowisku pracuję prawie 11 miesięcy i dopiero od jakiegoś miesiąca mam wrażenie, że wiem czym się to je, co mogę osiągnąć a z czym na pewno mogę się pożegnać. Wiem co mi się podoba i w czym jestem mocniejsza. Wiem co oddelegować (do czego to doszło - deleguję innym!) a czego przypilnować (vide poprzedni nawias!). Teraz pracuję nad promowaniem wyborów europejskich w UK w mediach społecznościowych. Zadanie nie należy do najłatwiejszych. Brytyjski (głównie angielski) eurosceptycyzm jest jednym z czynników, ale ilość i wielkość zadania na pewno nie pomaga. Mam pięcio-osobowy zespół i czasem budzę się rano myśląc o nich - ich mocnych stronach i słabych stronach. Staram się patrzeć dwa kroki przed nimi i przewidzieć kolejne kroki tak, aby cel został osiągnięty. Dwa tygodnie wielkiego planu za nami. Osiem przed nami. Dla wszystkich będzie to jedna wielka nauka. I miejmy nadzieję, że na koniec każde z nas będzie mogło sobie wkleić nowy przepis do zeszytu z pomysłami. I jak w kuchni - nie wiemy jeszcze czy ten będzie udany i czy każdy zapisany na koniec przepis będzie dla każdego uczestnika taki sam.

Starczy tych metafor, bo inwencja mi się wyczerpuje.

Na koniec będzie promocja wyborów europejskich w postaci nalepki i broszki:

czwartek, 20 marca 2014

Fajnie książki czytam

Wpadam od czasu do czasu w takie ciągi czytelnicze. Sporo lat temu (dokładnie dziewięć) obiecałam sobie, że żadna wymówka nie jest na tyle dobra żeby nie czytać książek. Postanowiłam wtedy, że choćby nie wiem co się działo jedną książkę w miesiącu przeczytam. Po roku sprawdzę jak mi idzie i zobaczę czy chcę to postanowienie utrzymać.

Nie oszukujmy się - dwanaście książek w roku to nie jest jakiś imponujący wynik. Chociaż według badań Biblioteki Narodowej w 2010 roku tylko 12% Polaków przeczytało więcej niż 6 książek w roku. Chyba muszę przeanalizować swoje standardy poziomu zaimponowania... 

Imponujący czy nie, już dziewiąty rok czytam książki celowo i im starsza jestem tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że one są źródłem największej masy przemyśleń z mojej strony i przez to (miejmy nadzieję) dają jakąś nadzieję na rozwój intelektualny. W szkole czy na uczelni trudno nie czuć się pchanym do przodu intelektualnie, ale spróbujcie codziennie biegać za podpisami pod przetargami, odpisywać na maile z prośbą o udostępnienie sali konferencyjnej czy witać 200 osób na debacie o przyszłości Europy i stwierdzicie, że teraz będzie już tylko pod górkę. Tylko literatura może Was uratować! Ja jestem zresztą przekonana, że to Neil Gaiman i Joanne Harris mieli decydujący wpływ na to, że zachowałam zdrowie psychiczne w czasie matury.

W tym roku miałam styczność na razie z samymi książkami, które każdemu bym poleciła, więc podzielę się nimi i tutaj:

"Walc Pożegnalny" Milana Kundery. Jego "Nieznośna lekkość bytu" to chyba moja ulubiona książka. Ostatni Walc ulubiony nie jest, ale może dlatego, że dwa razy trudno prosić o arcydzieło. Jego historie są tylko wymówką do stawiania pytań o ludziach, o miłości, o życiu ogólem. Jak go nie lubić?

"Księga San Michele" Axela Munthe. Książka chyba najczęściej wspominana pod moim dachem. Piękna historia niesamowitego człowieka. Ilu z jego historii uwierzycie zależy od Was, ale jego przemyślenia (podobnie jak u Kundery) są szczere, trafne i zbyt często prawdziwe.

"Ciemno, prawie noc" Joanny Bator. Wydaje mi się, że to najlepsza Polska książka jaką czytałam, ale nie zastanawiałam się nad tym zbyt długo więc zaproponujcie alternatywy. Troszkę dołująca, troszkę przerażająca, ale dająca masę nadzei. No i jak pięknie napisana! Aż bym się wybrała do ... Wałbrzycha.

Właśnie kończę "I góry odpowiedziały echem" Khaleda Hosseini'ego. To kolejna książka w tym roku, która przeszkadza mi w czytaniu Polityki, bo w autobusie zawsze sięgam najpierw po nią. 

Dobrze, że następna na liście (już trochę nadgryziona) jest "Letters of Note" - listy zebrane przez Shauna Ushera na podstawie jego bloga o tym samym tytule - tej książki nie sposób nosić przy sobie. Jest za duża i za ciężka, a przede wszystkim zbyt pięknie wydana by zabierać ją gdziekolwiek poza bezpieczny dom i kanapę.

Ciekawe co jeszcze fajnego przeczytam w tym roku?

Na koniec dokładnie to samo co powyżej tylko w formie fotograficznej.


środa, 19 marca 2014

Obsesje i puryści

Czas na wyznanie.

Ostatnie kilka miesięcy miałam troszkę ograniczone możliwości fotograficzne. Potrzeba jest jednak matką innowacji albo przynajmniej siłą wypychającą nas poza naszą strefę codziennego komfortu. Brak możliwości przerabiania zdjęć na nowym komputerze spowodował spowolnienie twórcze i mimo, że chciałabym napisać, że to pociągnęło za sobą powrót do starych, dobrych czasów fotografii analogowej ... cóż... niestety. Prawie dwa lata temu ściągnęłam na telefon Instargam i używałam go z mniejszą i większą satysfakcją od czasu do czasu. Do czasu dosłownie bo w ciągu ostatnich kilku miesięcy telefon stał się najczęstszym sprzętem fotograficznym jaki mam przy sobie.

Bardzo chciałabym powiedzieć, że jestem purystą, że się nie zgadzam, i że kto to widział robić zdjęcia telefonem, ale niestety radość jaką przynosi mi Instagram zupełnie by temu przeczyła. Jeśli więc jeszcze się nie załapaliście, to natychmiast ruszajcie do App Store'a albo innych Play Store'ów na swoich telefonach i pstrykajcie do woli. Niech żyje Instagram!


(N.B. mój kochany Canon wciąż rządzi ponad wszystkimi narzędziami do fotografii)


czwartek, 13 marca 2014

Znikające samoloty, pokaźna cząsteczka i latarnik

Ile to już razy ogłaszałam porażkę blogową i mocne postanowienie poprawy? Mniej więcej taki ze mnie blogger, jak katolik - nieudany.

Nieważne - dzisiaj będzie update w starym stylu zlepku przemyśleń na różne tematy.

Temat pierwszy - świat zgubił w sobotę samolot. To spowodowało całą masę przemyśleń z mojej strony. Duża część z nich krążyła i krąży wokół bezpieczeństwa w lotnictwie cywilnym. Każdy lot to dla mnie powód do dumy: dałam radę bez załamania nerwowego. Udało mi się przeczytać dwie strony książki? Sukces na miarę skończonego maratonu! Wsadziłam słuchawki do uszu i przesłuchałam całą piosenkę bez sprawdzania dźwięku silników? Osiągnięcie na skalę sklonowania owcy Dolly! Zjadłam zrobioną przez Mamę kanapkę? Równie dobrze mogłabym wylądować na księżycu - duma byłaby podobna. Ale nie o tym miałam pisać. Samolot zgubił się prawie tydzień temu i ciągle nie ma po nim śladu. Patrzcie jaki wielki jest świat, skoro udało nam się zgubić 73.9 metrów i 330 ton (!!) samolotu. Ile musi na świecie być wody i ile jeszcze nie wiemy skoro zgubiliśmy coś takich rozmiarów i to na dodatek coś ciągle podłączonego do komunikacji z całą masą ludzi. Szuka tego samolotu ponad 40 statków, podobna liczba sprzętu powietrznego i bliżej niepoliczona ilość ludzi z całej Azji południowo-wschodniej. A na co dzień idziemy rano do pracy, robimy zakupy, i załatwiamy nasze sprawy tak, jakbyśmy już wszystko o wszystkim wiedzieli. Kto by pomyślał, że można zgubić samolot! I to na cały tydzień!

Druga sprawa jest taka, że podobno są na świecie cząsteczki które trzeba obrócić o więcej niż 360 stopni, żeby wyglądały tak samo jak w początkowym położeniu. Nie wiem, jak Wy się z tym czujecie, ale ja nieswojo. Szczególnie, że podobno ja składam się wyłącznie z takich cząsteczek. Jedyny sposób przeprowadzenia w tym kierunku  eksperymentu to obracanie Cecila (zwanego potocznie Czesiem) jako przykładu cząsteczki. Niestety po 360 stopniach wygląda tak, jak przy stopniu zero. Podejrzewam, że może to mieć coś wspólnego z tym, że Czesiu jest raczej pokaźną cząsteczką, ale ta teoria pozostaje na razie niepotwierdzona.

Trzecie przemyślenie jest na temat wyborów do parlamentu europejskiego (wiem co myślicie: "Tylko nie to!", niestety obawiam się, że nigdy nie jeste dalej niż kilka minut myśli od wyborów). Wybory już za 69 dni w Anglii i 72 w Polsce. Lepiej żebyście poszli głosować, bo ostatna frekwencja 24,53% jest powodem do wstydu. Tutaj macie Latarnika Wyborczego jeśli nie macie pojęcia na kogo zagłosować. 

Amen.

Na koniec niech będzie Czesiu Stardust - moja pokaźna cząsteczka z dwoma różnymi oczami. Mały Rebel, Rebel.