czwartek, 29 marca 2012

Bruksela w sosie wlasnym

Wreszcie dotarlam do Brukseli. Tyle lat chcialam tam dotrzec, a tu nagle niespodziewanie los mnie wyslal do Brukseli do lekarza. I z Bruksela sie dogadalysmy. Nastepne chce zobaczyc Bruges.

środa, 28 marca 2012

Najwazniejsze jest miec cel

A ja wiem jak bedzie wygladala moja pierwsza umowa o prace. (glownie beda w niej odnosniki do dokumentu, ktory ma 600 stron i ktorego nie mozna znalezc w internecie. a wiecie jak wyglada wspolczesna Prawda: jesli nie ma tego na googlach to znaczy, ze nie istnieje. oby moja umowa istniala. uwierze w nia jak ja zobacze podpisana przez Instutucje. i jak dostane pierwsza prawdziwa wyplate).

Z masala chai w dloni, Robertem Plantem w tle, iTelefonem ktory ciagle czegosc ode mnie wymaga zrobilam wiosenny porzadek w szafie. Jestem praktycznie prawie-hipsterem. Slucham muzyki, o ktorej malo ktory hipster dzisiaj slyszal. "Led Zeppelin? A to taki zespol wiesz...niszowy... na pewno nie znasz" a kiedy to robie lezy kolo mnie telefon, ktory ma zdanie na kazdy temat. Wnioski sa prozaiczne - chai jest pycha (banal), Robert Plant rzadzi (znow banal), sprzety Appla mysla, ze wiedza lepiej (tez banal) a  sprzatanie w szafie jest objawem braku celu. Oto sprzatajac w szafie odkrylam nie tylko zagubiona spodnice i buty, o ktorych nawet nie pamietalam, ale tez kawalek siebie. 

Nie mam na mysli zadnych obrzydliwych anatomicznych znalezisk, ale samo-odkrywanie. Sprzatam w szafie, bo to mi daje zludzenie celu w zyciu. Jako byly bezrobotny (teraz kobieta wolna i na dlugim urlopie: vide paragraf pierwszy) szukalam sobie jakiegos celu. Nie bylo w domu jajek, wiec pieczenie odpadlo. Na Ostrydze nie bylo zasobow wiec podrozowanie odpadalo. W aparacie nie bylo baterii wiec zdjecia nie wchodzily w gre. Co bardziej przerazajace - uporalam sie z biurokracja, wystalam sie we wszystkich mozliwych kolejkach i jeszcze zdazylam posprzatac mieszkanie. I tak oto umysl moj automatycznie wyslal mnie do szafy. Najpierw wydawalo sie to rozsadne, ale w polowie Misty Mountain Hop uswiadomilam sobie, ze przeciez to jakos uklada mi zycie. Czuje jakbym miala jakis cel, jakies przeznaczenie. A nie siedziec i podziwiac Londyn wiosenny. Alan Rickman jak zwykle mial racje: posprzatac na biurku, to tak jakby posprzatac sobie zycie. Ja nie mam biurka, pozostaje mi szafa. 

Prosze jak niewiele mi trzeba do satysfakcji: kubek goracego napoju, jeden stary rockman, telefon ktory mowi i cel w zyciu. Jakkolwiek by sie ten cel nie wydawal mikroskopijny w skali problemow swiata.

Na Bruksela inna niz by sie wszystkim wydawalo:

niedziela, 25 marca 2012

Eurokracja czyli hartowanie cierpliwosci

Dostać prace w instutucjach Europejskich to robi wrażenie. Kogo nie zapytacie, to powie Wam ze to na pewno prestiżowe, na pewno opłacalne (jeśli nie nadoolacalne bo zarobki tam są zdecydowanie ZA wysokie w porównaniu do wykonywanej pracy - przeczytacie w tabloidach) i na pewno wygodne. Jedynym minusem jest to, ze trzeba zameszkac w Brukseli, ale wszyscy wiedza ze dodatki do wypłaty na podróżowanie są sowite. Załapać robotę w europejskiej biurokracji to jak złapać pana Boga za nogi. Lepsze jest tylko odziedziczenie niezlego spadku albo lukratywne malzenstwo.

Fakty jednak moi drodzy są troszkę inne niż maluje Wam to (nomen-nie-omen) gazeta codzienna FAKT czy tutejszy Daily Mail. Dostanie pracy nie jest łatwe (czyli tu mit jest prawdziwy) ale dokładny poziom skomplikowania wydaje się odwrotnie proporcjonalny do zarobków. Wakaty otwierają się 3 razy w roku i proces selekcji trwa około 9 miesięcy. Sprawdza Ci nie tylko wiedzę z zakresu UE (ta raczej pobieznie) ale tez inteligencję i czy mówisz przynajmniej czterema językami. Ale nic to w porównaniu z tym jak przetestuja Twoja cierpliwość.

Ja dostałam informacje ze mam wysłać cały plik dokumentów do Luksemburga przynajmniej dwa tygodnie przed rozpoczęciem zatrudnienia. Dokumenty wymagaly wycieczki po Europie - cześć jako dowód mojego życia na wyspach a cześć nad Wisła (Rawa w moim przypadku). Dziekowalam rodzinie, ze mieszkalam tylko w dwoch krajach i obu dostepnych na trasach tanich linii lotniczych. Mialam setki kartek do przejerzenia, wypelnienia i podpisania. Przewidywany czas otrzymania danego papierka wahal sie od pól godziny do 40 dni. Wiecie kiedy dostałam maila z lista dokumentów, które Luksemburg chce widzieć przynajmniej 2 tygodnie przed data rozpoczęcia pracy? 17 dni przed data rozpoczęcia. Dali mi laskawie 2 dni na zebranie tomiszcza oficjalnych pism o mnie w dwoch roznych czesciach Europy, bo chociaz jeden dzien musialam poswiecic na wizyte u prawnika i na poczcie. Paranoja? Surrealizm? Moze, ale na pewno nie taki, ktory wystarczajaco naginalby granice europejskiego rozsadku. Czytajcie dalej...

Wieść niesie ze pewna Wloszka musiała Instytucjom udowodnić, ze naprawdę mówi po włosku. Paszport i akt urodzenia nie wystarczyly. Skoro nie ma nigdzie certyfikatu z jezyka włoskiego to znaczy (calkiem logicznie!), ze go nie ma. A jak nie mówisz płynnie w przynajmniej DWOCH językach europejskich nie dostaniesz pracy. Co z tego, ze ta Wloszka nie uzyla ani razu wloskiego w pracy. Co z tego, ze jest ekspertem w swojej dziedzinie? Nawet wyspiewanie arii operowych do urzednika przez telefon go nie przekonalo, bo wloski musi byc na pismie. Drze z przerazenia bo moje życie jest tak rozrzucone miedzy dwoma państwami, ze takich braków mogę mieć w zyciorysie na peczki choć sama o tym nie wiem. Bo w koncu jak mozna udowodnic, ze mowie po angielsku? Albo po polsku? Albo (jeszcze trudniej), ze znam sie srednio na Photoshopie. Na to papierow mi nikt nie wystawi.

Teoretycznie prace zaczynam za tydzień i kilka godzin. Wciąż nie wiem ile będę zarabiać, nie widziałam na oczy umowy o prace a części dokumentów wciąż w mojej teczce w Luksemburgu brakuje. Za to byłam już w Brukseli. Na badaniach krwi i u lekarza ogólnego. Ale to już zupełnie osobna historia...

Na koniec Bruksela jak sie patrzy. Sloneczna i europejska:

środa, 21 marca 2012

Plagi egipskie czyli o rodzie meskim slow kilka

Dzisiejszy post pisany jest z apostrofa do kobiet. Wszystkich meskich czytelnikow z gory uprzedzam, ze czytaja na wlasna odpowiedzialnosci. Skargi zazalenia w pokoju obok (powodzenia ze znalezieniem go - to jest Unia Europejska i winnego nie znajdziecie za nic i nigdy!).

Kazda z nas ma, chcac nie chcac, jakas wizje swojego partnera. Ja raczej nie wyborazalam go sobie ani w ogolach, ani szczegolach ale postronni mowia, ze zawsze mialam tendencje do duzych nosow. Jedyne, co jako-tako sobie wyobrazalam i co wpisalabym na liste cech potrzebnych bylo to, zeby takowy potencjalny partner sie mnie nie bal. Nie wiem jak wygladaly Wasze listy, ale zaloze sie, ze zamilowanie do porzadku nie figurowalo w pierwszych dziesieciu cechach jakie na taka liste wpisalyscie.

Popkultura i spoleczenstwo w chorze ze znajomymi samozwanczymi macho mowia nam, ze mezczyzna nie jest stworzony do utrzymywania porzadku. A wlasciwie, ze on panuje nad swoim balaganem. Wie, gdzie co lezy, wiec jak sie ma i skoro przewrocilo sie - niech lezy. "Łatwiej tak i całkiem znośnie może czasem coś wyrośnie", ale poki nie wyrasta po co cos zmieniac? To meskie male krolestwo i tylko nam, nieswiadomym niewiastom wydaje sie, ze to problem pospolicie zwany "syfem". Ale popkultura i spoleczenstwo mowia nam tez, ze tragedie wydarzaja sie tylko kiedy pada deszcz, bo sloneczne dni sa stworzone do hasania po lakach przy spiewie ptakow, a nasi oswojeni samozwanczy macho mowia, ze na ostatniej imprezie "rzygali po suficie" a my doskonale wiemy ile wypili piw zanim odplyneli. Wniosek jest prosty - popkultura klamie a macho przesadzaja. My przeciez jestemy inne. Damy rade i zmienimy swiat wlasnymi rekami - wiemy, ze nasz los nalezy do nas. Nasz mezczyzna bedzie inny! Jesli nie bedzie taki z natury, to z milosci do nas juz na pewno.

Ja nie jestem inna. Tez wydawalo mi sie, ze chlopak z dobrego, angielskiego domu z tradycjami (Oxford tu, jacht tam) bedzie inny. W koncu nie po to bylam ostrozna tyle czasu zanim sie zdecydowalam z nim zamieszkac. Zanim ten fakt nastapil zlustrowalam go z kazdej strony - balagan mial pod kontrola, biurko opanowane, narzekal na wspolokatorow dokladnie jak ja, jesli nie bardziej. Kiedy tylko bylam zapraszana w meskie progi nic nie wzbudzalo moich podejrzen.

I tutaj nastepuje przewidywanly zwrot wydarzen - dziewczyny, nie dajcie sie zrobic. Wrocilam po tygodniu nieobecnosci do domu i co zastalam? Ten oto krajobraz po wojnie wlasnie: Biurka mojego milego nie widzialam praktycznie od pazdziernika i do tego przywyklam. Ilosc papierow kazdego ekologa przyprawilaby o drgawki wspolczucia dla lasow. Pol notatki tu, drugie pol tam. Tu kartka zmarnowana, tam dwie. Tu jakies wizytowki, szczesc szklanek niedopitych, jakies koszule i tyle kabli ile za polka Taty (a to znaczy ilosci niepoliczalne dla kogos bez dyplomu z matematyki). Ale to nie biurko mnie zaskoczylo. Kosz kolo niego nie byl wynoszony od naszego wprowadzenia sie do Londynu wcale (moze ekolodzy by sie ucieszyli gdyby nie to, ze jest w nim wiecej papieru niz w najblizszej drukarni wysokonakladowej gazety codziennej). W kuchni czekal na mnie nie wyniesiony od przynajmnej tygodnia kosz na odpadki - niektore z nich poddaly sie i byly w drodze na smietnik osobiscie. W lodowce pozostalo tylko swiatlo i podejrzanie trudne produkty do przygotowania dla singla: grzyby portabello i pory. Za to zniknely wszystkie pomidory w puszce i makaron. Mleko juz dawno przestalo sie nadawac nawet do szkolnych eksperymentow. Nie umiem tez pojac jak moglo zniknac az tyle ryzu... W przegrodce na recyckling pietrzyly sie puszki jeszcze z konca lutego (wiem kiedy ostatnio jadlam lasagne i mialam gosci). Moja bazylia, o ktora dbalam cala dusza i sercem, bo lubie miec bazylie w kuchni przy pierwszym pelnym wspolczucia dotknieciu rozsypala sie w pyl podobny do resztek spalonego doszczetnie kadzidelka. Ale najsmutniejszym widokiem byl ten za oknem. Tam, czy deszcz czy slonce czekal na mnie vegbox. Zamowiony dawno temu i jak sie okazuje, wcale nie tak wyczekiwany jakbym myslala. Kartony sprzed ostatnich trzech tygodni wciaz siedzialy na swoim miejscu W mieszkaniu, a nowe, swieze warzywa odtracone i przygaszone czekaly pod kuchennymi drzwiami.

Tak dziewczyny - oni wszyscy sa tacy sami. Mozemy sobie obiecywac co chcemy, ale kwiatki przy nich nie przezyja i az strach pomyslec co staloby sie z kotem podczas tygodniowego wyjazdu."Mezczyzni mysla globalnie, moja droga" mawia czasem moja Mama. Problem braku mleka w lodowce i problem niezaplaconych rachunkow podobno sa dla nich zupelnie nieprzystajace jeden do drugiego. Pranie robi sie gdy rano majtek zabraknie (jak radzic sobie z tym problemem? vide Jeremy Clarkson - typowy przedstawiciel mezczyzny niedomowego), a zakupy kiedy zaburczy w brzuchu. A sprzatanie? Chyba dopiero gdy dostep do drzwi jest utrudniony.  Moje prosby i grozby sa na nic - probowalam i jednych i drugich. Trzaskalam drzwiami, rozmawialam rozsadnie, proponowalam podzial obowiazkow i ... jedyne co na tym zyskalam, to kwiatki czekajace na mnie na stole. Moze reszty nie zauwaze?

Wezcie sobie wiec czytelniczki do serca to, co tu pisze - Wasz wybranek jest dokladnie taki sam. Moze miewa momenty lepsze i momenty gorsze, ale kiedy tylko spuscicie go z pola widzenia zaglodzi kota i zamorduje kwiatki, ale w nagrode wyhoduje Wam caly zastep bakterii i "wyczysci" lodowke. Albo pogodzicie sie z tym juz teraz i unikniecie rozczarowan albo ... no wlasnie? Ja w nagrode uslyszlam rozbrajajace: "Ale powiedz szczerze, beze mnie chyba zycie nie bylo by az tak ekscytujace?" Nie. Nie byloby.

Na koniec bedzie mgla, ktora zaciemnia nam wszystko. Troszke jest w tym podobna do zakochania.