piątek, 16 grudnia 2011

Nie zbawie swiata

Po drodze z pracy kupilam chleb i wino. Troszke sie poczulam jak jakas marniejsza wersja mesjasza. Sprawdzilam i niestety po drodze nic sie nie rozmnozylo. Mialam jeden bochenek chleba i jedna flaszke wine. Przynajmniej wszystkie swoje priorytety mam na miejscu. Rozmnazajace sie wino mogloby ewentualnie spowodowac mase problemow w moim zyciu, wiec lepiej niech sie nie rozmnaza.

Winem bede sie rozgrzewac, poniewaz znowu mam zepsute ogrzewanie. Cieplo sie mnie nie trzyma. Guru mowi, ze to dlatego, ze jestem chuda, a moja Babcia mowi, ze to dlatego, ze jestem mloda. Dobrze, ze jedno nie wyklucza drugiego, bo jeszcze by sie poklocili (Babcia po slasku, a on po angielsku - to bylaby prawdziwie europejska klotnia z przedstawicielem ukochanych przez Europe mniejszosci narodowych i mniej ukochanych Eurosceptykow). Wino mi tez rozgrzeje chlodne mysli o mojej przyszlosci. Wyslalam na razie cale jedno CV i dowiedzialam sie, ze jest "świetne" i "godne pozazdroszczenia", ale szukaja kandydata w wiekszym doswiadczeniem w finansach i funduszach hedgingowych. Nie mogli tego napisac w ogloszeniu? Gdyby napisali, to CV siedzialoby sobie grzecznie nie-wyslane a moja duma nie zostalaby obrazona odrzuceniem. Fundusze hedgingowe. Co to w ogole sa te fundusze hedgingowe (slysze, jak tata biegnie mi z pomoca)? I po co im taka ja? Jak sie, na szczescie okazuje po nic. Nastepnym razem podejde do wysylania CV bez hurra-optymizmu i jesli bedzie tam cos wspomniane o finansach to sie dwa razy zastanowie. Nie po to ucieklam z zajec z ekonomii, zeby teraz zostawac chlopcem na posylki jakiegos rynkowego spekulanta. Mhm, dobrze czytacie - zlozylam CV do roli chlopca na posylki. Moze to jednak dobrze, ze mnie nie chcieli.

Moj szef (od dzis na emeryturze) mowi, ze mam przed soba piekna przyszlosc. Nie chcial zdradzic imienia wrozki, ktora mu to powiedziala. Fundusze hedgingowe mysla inaczej.

Z newsow zyciowych (a nie profesjonalnych, w koncu jest piatek co ja tak ciagle z tym rynkiem pracy?) do kraju (tego nad Tamiza) wrocila Katy. Po spotkaniach z hipopotamami, lwami, dziecmi afrykanskimi i jednym amerykaninem wrocila do zimnej i szarej Anglii. Powitamy ja koledami w St.Paul's chyba ze kolejka nas przestraszy. Ci co pod St.Paul's protestuja trzeci miesiac sa nam nie straszni. Niech sobie protestuja, fundusze hedgingowe to i tak nic nie obchodzi.

Na koniec bedzie York Minster wylaniajacy sie zza muru. Minster to taki rodzaj katedry ale inny a ten w York jest podobno po Kolonii najwieksza katedra w Europie Polnocnej. A biorac pod uwage, ze York jest malutkie, to katedra wyglada tym bardziej imponujaco.


poniedziałek, 12 grudnia 2011

Post bez weny i drzewko

Czasami zastanawiam sie nad inwestycja w taki maly notatniczek.  Przysiegam, ze punktow do przemyslenia mialam ostatnio cala mase i za kazdym razem sobie myslalam, ze tak interesujacej kwestii na pewno nie zapomne i nie zostawie w spokoju. Z tym zostawianiem w spokoju to pewnie prawda, bo wiekszosc nurtujacych mnie kwestii w koncu do mnie wraca, ale czasem o nich zapominam na cale dnie i tygodnie (a o niektorych zapominam pewnie tez na dluzej). A gdybym miala taki maly notatniczek, to przez pierwszy miesiac pewnie zapominalabym, ze w ogole mam go przy sobie, kolejne dwa dni wstydzilabym sie go wyciagac w metrze zeby cos zanotowac a potem moze zaczelabym go uzywac. Albo znajac prawo Murphy'ego - mysli przestalyby do mnie przychodzic.

Wszystko to pisze dlatego, ze mialam jeszcze przed kolacja jasna wizje o czym sobie po kolacji napisze. Zjadlam nudle (nie w pudle), zasiadlam z herbatka i ... nici z weny. Albo nudle mnie zamulily albo herbatka nie pobudzila wstarczajaco. Wszystkie mysli, ktore teraz mi sie jawia sa dosc wtorne.

Swieta ida, moi drodzy. Swiat oszalal - tlumy sie cisna do sklepow bardziej niz normalnie i az strach pomyslec co sie stanie, kiedy obnizki zimowe zawitaja do Londka. Mikolajow, reniferow, sniezynek i koled ci w Londku dostatek. Wszedzie lampki i swiatelka i az trudno sie nie cieszyc. Nawet wszyscy w pracy odliczaja dni do Swiat a ci troszke bardziej wciagnieci w to szalenstwo powiesili sobie na biurkach lampki i  ustawili choinki. Nawet w Unia Europejska w calej swej beztwarzowej (nietwarzowej?) biurokracji poczyla ducha Swiat.

Ja tez czuje ducha swiat i dopinguje poczte, zeby wszystko pozamawiane przyszlo na czas. A potem z przyjemnoscia pojde na zakupy papiernicze w celu nabycia wstazek, bibulek i innych papierow. No i przy okazji moze kupie sobie ten maly notatniczek. Nastepna notka mialaby wtedy szanse byc troszke bardziej natchniona.

Na koniec bedzie drzewko. Drzewka sa zawsze dobre na koniec.

czwartek, 8 grudnia 2011

Herbata jest dobra

Czasem mam wszystko w nosie. Robie sobie wtedy herbate, zamykam za soba drzwi i czytam ksiazke albo pisze cos w pamietniku. A czasem po prostu sobie leze i patrze w sufit. Wszystkie problemy swiata moga sie wtedy schowac - od niepomalowanych paznokci po szczyt Unii Europejskiej i zamieszki Arabskiej wiosny. Herbata jest dobra.

piątek, 2 grudnia 2011

Wyzsze Instancje

Wczoraj kupowalam bilety na podroz zycia do Strasbourga. Moje zainteresowanie Strasbourgiem dotad ograniczalo sie do zainteresowanie historycznego. Watek przynaleznosci Strasbourga do Alzacji badz Lotaryngii przewijal sie przez moja edukacje historyczna.  Kiedy czlowiek legenda - Andrew Young - pytal nas czy podejrzewamy co sie po danym konflikcie moglo stac ze Strasbourgiem zawsze wszyscy sie cieszylismy. Tak, to taka pilka ping-pongowa miedzy Niemcami a Francja i moze wlasnie dlatego postanowiono ze tam, miliony kilometrow od cywilizacji wszelakiej (ale pomiedzy dwoma wielkimi cywilizacjami) zasiadzie parlament europejski. Niech to zawsze bedzie miejsce konfliktow.

Ale nie o tym mialo byc, mialo byc o biletach - kupilam je i musialam sie z potencjalnych wydatkow na bilety wytlumaczyc Wyzszym Instancjom Europejskim. Wyzsze Instancje Europejskie nie sa nikomu blizej znane, nie maja imienia i twarzy, ale maja nosa do szukania dziury w calym. Musicie przyznac, ze bez twarzy miec nosa do czegokolwiek, to trzeba byc utalentowanym. Tak utalentowane sa tylko Wyzsze Instancje Europejskie i juz za sam ten fakt nalezy im sie ciagla i nieustajaca uwage mediow. Instancje zazyczyly sobie abym podala im ceny biletow w tej walucie, ktora ostatnio ma problemy, a ktora Instancje podpisaly wlasnymi rekami (rece tez sa, mimo braku twarzy). Prosba o ceny w problematycznej walucie sama jest problemem. Po pierwsze - ja place teraz, ale dostane zwrot w styczniu. Ile wtedy bedzie warta problematyczna waluta? Ale jest jeszcze zupelnie inna kwestia - jeden z poslancow Innych Wyzszych Instancji Europejskich (jest ich wiecej) powiedzial przedwczoraj, ze euro (dla tych, ktorzy sie nie domyslili, to wlasnie ta waluta z problemami) ma najwyzej 10 dni zycia przed soba jesli ktos sie nie zdecyduje na radykalne rozwiazania. Jesli to prawda, to pojade do Strasbourga z biletem kupionym za martwa walute. Czy to spowoduje, ze moj bilet sie zdewaluuje? A co z wyplata? Nie miala kobieta hobby, znalazla sobie Unie Europejska. Od wiosny rzucam to i jade krecic filmy o pingwinach. 

Ha! A do mnie jutro zawita moja wlasna, najlepsza Maman (no, moze nie taka wlasna - troszke nalezy tez do Moony'ego). Bedziemy zwiedzac Londek, pojdziemy na targ, sprobujemy zalapac sie na Leonardo i zjemy pelno dobrego jedzenia! Calego Londka raczej nie mamy szans odwiedzic, ale jakis maly kawalek go uszczkniemy i tak oto Londek zostanie uszczkniete. A Europa niech radzi sobie w ten weekend sama.

Na koniec kolejne odgrzewane zdjecie. Nie ma jak Dylemat w Devon (Dylemat ma tak naprawde imie Dilemma):

wtorek, 29 listopada 2011

Sztuka samo-oszustwa

Prawdziwe zycie (po leniwym weekendzie) mnie dogonilo i zeby go uniknac siadam do pisania na blogu. W planach jest tez herbata (juz sie parzy) i "Thelma i Louise". Dzis udalo mi sie uniknac prawdziwego zycia organizujac strone facebookowa dla Parlamentu Europejskiego w Londynie i wrzucanie na nia zdjec.

Jutro moze zamiast szukac pracy bede szukac prezentow swiatecznych. Szukanie pracy jest w dzisiejszych czasach widziane jako niemodne - coraz wiecej osob w moim otoczeniu pracy nie ma i nie wstydzi sie ani troszeczke tego, ze co tydzien stoi w kolejce po zasilek. Praca, jak sie okazuje, jednak hanbi, mimo ze ludowe madrosci mowia inaczej. Zamiast szukac pracy lepiej jest wyruszyc na zakupy - ktos musi sie postarac, zeby recesji nie bylo albo przynajmniej aby byla jak najmniejsza. W zwiazku z tym ja zglaszam sie na ochotnika - bede nakrecac ekonomie kupujac bombki, kawe w sieciowych kawiarniach, zakiety z H&M i Esprit (jak zwykle przed swietami choruje na H&M, tym razem na ten zakiet), ksiazki w twardych oprawach i ciastka z Humming Birda (wiem, ze sie powtarzam). Cala sztuka polega na tym, zeby robic zakupy a nie popadac w dlugi, bo dlugi nie pomagaja ekonomii a dlugi u tych, ktorych praca jednak hanbi sa w ogole zle widziane. Zycie to jednak ciagle balansowanie i to na takiej cienkiej linie - nigdy nie wiadomo w ktora strone Cie pociagnie grawitacja.

Poza tym zawsze moge w poszukiwaniu ucieczki od prawdziwego zycia dolaczyc do Raskolnikowa. Jego umiejetnosc unikania problemow i rzeczywistosci jest az godna podziwu.

Troszke z tym unikaniem prawdziwego zycia i obowiazkow przesadzam - wszystko jest pieknie rozplanowane i nawet mam jedno prawie-skonczona aplikacje. Moze w tych trudnych czasach jednak znajdzie sie jakas praca dla mnie?

Na koniec bedzie Citek w slonku, bo Citek w slonku jest jedyny i niepowtarzalny:

czwartek, 24 listopada 2011

9 3/4

Jesli kiedys bede narzekac, ze sie nudze przypomnijcie mi o tym jak pomagalam w Symulacji Parlamentu Europejskiego w Londynie, dobrze? Nuda w pracy raczej mi nie grozi. W zyciu tez nie - nagle sie zrobil piatek. Moja lista rzeczy do osiagniecia troszke zmalala, ale nie za bardzo. Na razie ja porzucam i wsiadam w pociag zeby odwiedziec Nicky. Na polnocy nie bylam od czasow Crufts trzy lata temu, a niektorzy twierdza ze Birmingham to nie prawdziwa polnoc. Coz, York to prawdziwa polnoc. Beda puszcze, dzikusy, brak internetu i ani jednego Starbucksa w okolicy. No, ale piwo bedzie prawie za darmo (to nie moje slowa - tak mnie ostrzegano!).

Acha, i bede na King's Cross. Jesli znajde peron 9 3/4 to na pewno dam Wam znac. Kto wie - jesli istnieje Londyn Pod, to moze i jest tez ulica Pokatna? I peron 9 3/4? (

Tak naprawde to Was oszukuje i jade do Hogwartu. W koncu Hogwart tez jest na polnocy!)


Ide zobaczyc czy zapakowalam moja miotle.

wtorek, 22 listopada 2011

Kryzys i co ma do tego moje konto

Kurcze, chyba czas sie pogodzic z prawda. Pisanie mi ostatnio nie idzie. Nawet plany zyciowe w podpunktach (dotad moja specjalnosc) jakos niespecjalnie mi sie ostatnio udawaly. Najlepszym tego dowodem jest to, ze kiedy usiadlam dzisiaj do stworzenia zyciowego planu majacego na celu nadrobic weekendowe zaleglosci stworzylam liste tak dluga, ze z przerazenia musialam przestac. Jedyne co mi zostalo to schowac liste gleboko na koniec pamietnika i zapomniec o niej. Niestety to byla lista z rodzaju tych glosnych i caly dzien lypala na mnie groznie z torebki. Nie pozostalo nic innego jak po pracy sie z nia rozprawic. Z jakichs 30 punktow udalo mi sie osiagnac moze ze cztery. Ale wsrod tych czterech byla tez odkladana od miesiaca wycieczka do banku. 

Jesli nie musicie, nie chodzcie do bankow. Banki to zrodlo wszelkiego zla i nie mam tutaj na mysli wylacznie obecnego kryzysu finansowego. O nie. Banki swoich klientow maja sobie za nic i wydaje sie, ze juz dawno zapomnialy ze bez klientow by nie istnialy. Moj bank kilka tygodni temu wyslal mi pismo informujace mnie, ze pod koniec listopada bede mogla wyciagac ze sciany pieniadze tylko i wylacznie jesli sciana jest sygnowana jego logo. Przepraszam bardzo, ale co to jest? Pozne lata dziewiecdziesiate? Moge brac pieniadze ze swojego konta tylko jesli w okolicy jest jakis NatWest? Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to jest paranoja. Poszlam dzis ta paranoje zglosic w najblizszym oddziale tego przekletego banku i powiedziano mi, ze jesli pracuje i dostaje wyplate to moga mi polecic inne konto. Za to konto nalezalo zaplacic.

Pewnie sobie myslicie - ok, bedzie miala lepsze konto, fajniejsza karte i lepszy zysk na tym koncie. Tak, owszem - wszystko to wliczone w cene prowadzenia konta. Ale zanim damy sie uniesc euforii tych nagrod dla klientow zastanowmy sie nad czyms innym. Oni chca zebym placila za to, ze trzymam SWOJE pieniadze na ich koncie. Przeciez im sa moje pieniadze potrzebne tylko do tego, zeby mogli na nich zarobic. Wpakowac je w kolejne Lehman Brothers i potem prosic rzad o wykupienie, bo popelnili blad. Co to, to nie. Nie bede placic za prowadzenie konta. Malo to bonusow dostaje prezes mojego banku? Co, na benzyne do Bentleya mu nie starcza?

Od dzisiaj bede trzymac pieniadze w skarpetkach i ponczochach. 

Wiecie, nie spodziewalam sie, ze kiedys napisze notke anty-kapitalistyczna i alter-globalna. Prosze - swiat sie zmienia a ja podobno mam wyrobiona jakas opinie na temat systemu bankowego. Moze nie jest to jeszcze mysl oryginalna, ale na pewno satysfakcjonujaca.

Dzieci, unikajcie bankow. Szczegolnie tych z NatWest w tytule.

Na koniec bedzie dzika natura, nie zepsuta bankami i problemami z wyciaganiem pieniedzy z bankomatu. Prosze, oto ona w postaci jeleni w Richmond Park:

sobota, 12 listopada 2011

Pismo reczne podobno umiera

Charlie kradnie mi internet i w zwiazku z tym zadnej sensownej mysli nie potrafie przelac na wirtualny papier. Czytalam ostatnio artykul "Pismo reczne - elegia" i od tego czasu zastanawiam sie nad tym czy pokolenie po moim pokoleniu (np. nasze dzieci) beda w ogole pisaly recznie. Nie bede oszukiwac, ze wiekszosc mojego pisania dzieje sie w dzisiejszych czasach na papierze wirtualnym, ale i tak czesto i w miare duzo pisze recznie. A poza tym pisanie piorem sprawia mi przeogromna przyjemnosc i nie zamierzam z niej w najblizszym czasie rezgnowac. Szkoda mi bedzie tych w przyszlosci, ktorym z pisania atramentem na papierze zostanie tylko podpis i okazjonalna kartka swiateczna. Mnie malo rzeczy relaksuje tak, jak papeteria czy po prostu papier gotowy do zapisania przede mna i pioro w dloni. Nawet jesli list wyjdzie mi "o niczym" i nie bedzie w nim nic specjalnego - pieknie pisze sie "o niczym" piorem. Duzo piekniej niz klawitura. W koncu takiej czcionki jak moje pismo wciaz nikt nie posiada i to zaraz w liscie widac.

Maile, kiedy laduja w mojej skrzynce ciesza mnie bardzo (szczegolnie te wyczekiwane), ale to jest radosc zupelnie inna od tej, jaka daje list w skrzynce z recznie wykaligrafowanym (lub nabazgranym) moim imieniem na kopercie. Szkoda, ze sklepow takich jak wloska (a wlasciwie florentynska) siec Il Papiro nie ma wlasciwie nigdzie indziej. Widocznie notatniki, papeterie i piora sie nie sprzedaja. A podobno jesli sie sprzedaja, to glownie jako prezenty - odkladane na polke i raczej nie uzywane. Ja z kazdej papeterii zakupionej staram sie zostawic sobie jedna koperte i jedna kartke. Znaczki nosze w portfelu i w kalendarzu, ktory wciaz nie jest telefonem/komputerem/iPadem tylko oprawiona w twarda okladke sterta kartek. A brak atramentu wprawia mnie w lekka panike i atrament laduje jako pierwszy punkt na liscie zakupow.

Ciekawe czy za 50 lat, kiedy beda juz dobrze na emeryturze to moje wnuki beda myslaly o pisaniu recznym w podobny sposob do mojego myslenia o  wysylaniu telegramow. Te sa podobno wciaz w uzytku, ale nie znam nikogo w moim wieku, kto kiedykolwiek wyslal jakis telegram. Kurcze, chyba nawet nie wiedzialabym jak sie za to zabrac. A, przepraszam - weszlabym do przegladarki internetowej i tam na klawiaturze wystukala "telegram". Reszte powiedzialby mi Google. Ale z osobistym przekazem i wlasnym stylem ma takie wsukiwanie w klawiature niewiele wspolnego. Chyba jednak ciesze sie, ze sie urodzilam w takich a nie innych czasach, bo przyszlosc na pewno bedzie inna. Przyszlosc bez papeterii to na pewno nie przyszlosc w jakiej czulabym sie wygodnie.

Na koniec papierowe kubki swiateczne w Starbuck's. Papier lubie, ale wole kiedy eggnogga serwuja jednak w porcelanie. Moze ja po prostu jestem jakas nie-dzisiejsza.


sobota, 5 listopada 2011

Co robi sie z goscmi w Londku (i sklepy orientalne)

Do Londka zdroju przyjechala Sophie i zaliczamy po kolei atrakcje turystyczne. Co prawda nie bylysmy jeszcze pod Big Benem i nie zamierzamy odwiedzac Oka Londynu, to pozdrowilysmy Nelsona na Trafalgar, zajrzalysmy do National Portriat Gallery a lunch zjadlysmy w Covent Garden (w knajpie o nazwie Conteen - nic specjalnego, jesli kiedys bedziecie to zjedzcie sobie lepiej ziemniaka w mundurku ze stoiska obok albo pie'a z dolu). A potem wpadlysmy na chwile do China Town i tam ja oszalalam. Dobrze, ze czasu bylo niewiele (fajerwerki czekaly!), to i tak zdazylam obladowac sie pastami curry, miso w proszku, wasabi i ... kostka rosolowa tom yum. Nie mam pojecia do czego taka kostka moze sluzyc - pewnie tworzy jakas magiczna tajska zupe, ale na pewno sie przekonam. Sklep jest pietrowy i wiekszosc rzeczy w nim nie ma napisow w lacinskim alfabecie. Zeby wiedziec co sie kupuje nalezy sie nauczyc jezykow azjatyckich badz kupic i sprobowac. Zycie jest krotkie, wiec ja kupuje i probuje.

Potem oficjalnie powitalismy (dolaczyl do nas Guru) nadchodzaca zime - eggnog latte w czerwonym kubeczku to tradycja jeszcze Oksfordzka i bardziej moja i Maman, ale dobre tradycje trzeba rozprzestrzeniac. Maman zreszta juz za niecaly miesiac tez bedzie pila ze mna eggnogowa latte w ramach tradycji i przerwy w Londkowych szalenstwach.

Mialam pisac o zupelnie czym innym i generalnie ten post mial miec watek przewodni, ale potem objadlam sie jak wiewiorka na zime, krewetkami i curry z wczesniejszych zakupowych szalenstw i watki mi sie rozlazly. Kiedy je pozbieram to napisze o papugach. Tak, o papugach.

Na koniec beda wielkie bombki w Covent Garden- chyba najwieksze bombki jakie widzialam, Wyobrazcie sobie drzewko na jakim takie bombki musialyby wisiec:


poniedziałek, 31 października 2011

Pazdziernikowe wieczory sprzyjaja refleksjom.

Wsiadalam w piatek wieczorem w samolot na Luton i przenioslam sie w czasie. Luton prawie wcale sie nie zmienilo, a po drodze z bramki do samego samolotu pachnialo pazdziernikowym chlodem. Mnie Floydzi spiewali do ucha o Psach i Swiniach, a ciemnosc zapadla juz dawno nad Londynem. Prawie wszystko bylo tak, jak wtedy kiedy siedem lat temu pierwszy raz w zyciu podrozowalam sama do domu. Wtedy tez byl pazdziernik i tez cieszylam sie przeogromnie, ze zobacze rodzine i swojego zwierzaka. Z jednej strony zmienilo sie niewiele - orzelek na paszporcie troszke mi sie starl i przybyla mi jakas azjatycka wiza wewnatrz. Ale ja jestem ciagle ruda i ciagle slucham Floydow i ciagle cieszy mnie, ze Wizzair jest rozowo-fioletowy. A z drugiej strony zmienilo sie tak duzo, ze nie ma szans wszystkiego opisac. Katowice dorobily sie drugiego terminalu, autostrad i jeszcze chwila a otworza nam Starbucks. PiS rzadzil i juz nie rzadzi, ja napisalam mature i skonczylam jedne studia a potem jeszcze jedne. Teraz zwiedzam Londyn i instytucje europejskie. 

W domu bylo sucho (nie pytajcie) i wesolo. Bylam tam na chwile, ale zdazylam nadrobic towarzyskie zaleglosci, upiec kawowe muffiny i pojsc na impreze jako ofiara Sweeney Todda. Do tego wymizialam Cicika do plaskosci a on odwdzieczyl mi sie zwnieciem sie w klebek w nogach lozka. Wszystko ma sie zatem dobrze, a liscie na drzewach sa tak samo piekne po obu stronach kontynentu.

Ciekawe skad za siedem lat w pazdzierniku bede podrozowac w kierunku domu.

(dzisiaj jest notka bez-zdjeciowa, bo aparat nie podrozowal ze mna w ten weekend, ale moze beda jakies zdjecia muffinow nastepnym razem)

środa, 26 października 2011

Prezent dla mnie i laptopa oraz liscie londynskie

Dostalam wyplate (pierwsza taka w miare prawdziwa w zyciu!) i zrobilam sobie, i jak sie okazalo swojemu laptopowi, prezent. Torebke kupilam z mysla o sobie, a komputer sie w niej miesci bez problemu. Takie torebki to ja lubie najbardziej. Teraz tylko musze sie zastanowic czy tylko z ta torebka jechac w weekend do domu, bo zmiesci sie do niej wszystko w te, ale spowrotem? Zycie jest pelne trudnych decyzji. Wracajac do wyplaty, to sprawila mi duzo przyjemnosci sama swoja obecnoscia. Teraz kawe kupuje ja, a nie Tata i mam nadzieje, ze Tata jest choc troszke dumny. Ile lat mozna pic kawe za Taty fundusze? Zobaczymy jak dlugo ta sytuacja w czasach kryzysu potrwa. Na razie do wczesnej wiosny kawa i ciastka do niej beda na moj rachunek.

Na moj rachunek jest tez wino i strepsils. Na herbate nie moge juz patrzec i przerzucilam sie na wino do kolacji. Robie makaron czerwono-zielony a'la Maman. Swiatlo juz srednie, wiec chyba na zdjecia sie nie zalapie. No, moze takie lekko rozmazane (potem powiemy ze winne bylo wino).

Zwiedzilam Notting Hill i komunikuje, ze Hugh juz tam nie mieszka, a jesli mieszka to go nie widzialam. Widzialam za to cala mase pieknych domkow, malych sklepikow i interesujacych miejsc. Jeszcze tam wroce i znajde tamtejszego Humming Birda.

Ciekawe czy kryzys zostanie jutro wreszcie rozwiazany. Praca magisterska mi sie szybko deaktualizuje - miejmy nadzieje, ze to nie wplynie na ocene.

Na koniec liscie jesienne prosto z Londka. Tym razem jeszcze na drzewach.
 

niedziela, 23 października 2011

Wiem, ze mialam pomysl na jakies blyskotliwe spostrzezenia dzisiaj rano w czasie robienia herbaty, ale od tego czasu katar zablokowal mi cala blyskotliwosc. Inna opcja jest taka, ze teraz ta blyskotliwosc wysmarkuje w chusteczki higieniczne.

Blyskotliwosc, blyskotliwoscia ale sa plusy mieszkania w Londku. Bristol jest ladny, Bristol jest zielony, w Bristolu Polonia jest mala. Co prawda ktos mi powiedzial, ze Polonia Bristolska jest mala w Clifton, a duza ogolem, ale nie wiem bo nie sprawdzilam. Wlasciwie gdzies te pelne EasyJety ludzi przeciez musza mieszkac, wiec moze cos w tym jest...? W moim zyciu kartonowym z Polonia spotykalam sie rzadko - zdarzalo sie, ze mozna bylo w supermarkecie (Sainsbury's) upolowac Jeżyki, ktorych nie lubie i flaki w sloiku, ktore chocbym nie wiem jak byla glodna nie bylyby brane przeze mnie pod uwage. Bylam tez raz w Kartonie w Polskim sklepie, do ktorego dotarlam przez przypadek i wycieczka ta wymagala przynajmniej dwoch autobusow. Tam kupilam wode cytrynowa i bylam z siebie dumna. 

Wlasnie i tu docieramy do sedna. Polskie sklepy mialy dla mnie sens tylko w celu kupowania wody cytrynowej i dziwie sie, ze jeszcze idea "Mini-Biedronki" czy "Swojaka" nie umarla, bo przeciez ile osob moze potrzebowac wody cytrynowej Zywca? Jesli wlasciciele tych sklepow mieliby liczyc na moje wsparcie finansowe to szybko straciliby biznes - dwie butelki wody cytrynowej w ciagu siedmiu lat w Albionie to nie jest kryzys czy recesja - to pustynia w sensie kapitalistycznym. 
Potem dotarlam do Londka i w Londku trudno jest sie opedzic od polskich sklepow. Gdzie nie zajrzysz tam zaraz wyskakuje "Swojak" albo inny "Podlasiak" (moje ulubione na razie bylo "Mleczko" - nawet Guru sie ucieszylo na slowo "mleczko"). W swojej dzielnicy, ktora niestety nie jest Notting Hill mam polskich sklepow wiecej niz w calym Chorzowie. A to tylko jedna ulica! Wchodzisz a tam w radiu gra Zet-ka, mozesz nabyc Gale, wypic do niej Zubrowke i zagryzc gulaszem w sloiku. A na deser Jezyki i po sprawie. Nawet mozesz sobie kupic Laciate maslo czy mleko. Czym Polonii zawinilo angielskie maslo trudno powiedziec. Czy nasza (ha, ha, ha) Milka rzeczywiscie jest tak integralnym elementem naszej tozsamosci narodowej? Nie moglibysmy kupic sobie Cadbury? I czy nie mozemy sie obejsc bez najnowszych wiesci z zycia Tomasza Wielblada (czy jak on sie teraz lubi zwac)? Az szkoda tych funtow na Gale. Polonia mnie zaskakuje i pewnie zaskoczy mnie jeszcze nie raz. 

Odnalazlam jednak sens polskich sklepow i sens ten zwiazany jest z moja utrata blyskotliwosci (czyli katarem) i prowadzi nas do plusow mieszkania w Londku. Z laskoczacym nosem i gardlem weszlam wczoraj do polskiego sklepu (nazwy nie pamietam, wiec pewnie mnie nie ucieszyla) za rogiem zeby zrobic inspekcje produktow tam dostepnych. Przechodzac miedzy herbata saga a maka poznanska, zadajac sobie pytanie w czym lepsza jest saga od PGtips doznalam olsnienia i calkowitej zmiany swiatopogladu. Na polce staly syropy malinowe, wisniowe i wszelkie inne. I tak oto moj katar zaraz sie poczul jak w domu. Kupilam sok malinowy z lipa i wlewam go do co trzeciej herbaty. Gdyby nie polskie sklepy zostalaby mi tylko cytryna i imbir. Viva la Pologne! Niech zyja polskie sklepy! Teraz tylko musze tu importowac Maman na czas kataru i juz chorowanie bedzie jak w domu! Nie zamykajcie "Mleczek" i "Biedroneczek", gdzie ja potem kupie syrop z Lowicza?

(w sumie zainwestowalam teraz okolo trzech funtow w rozwoj rodzimych sklepow na obczyznie - nastepnym krokiem bedzie sprawdzenie czym naprawde polskie maslo rozni sie od angielskiego).

Na koniec beda listki pozbierane w sloneczny dzien w parku (angielskim):

piątek, 21 października 2011

Wieczor dla siebie i Melancholia

Mam wieczor dla siebie, jak za starych dobrych czasow. Nadrabiam zaleglosci w korespondencji wszelkiej - tradycyjnej, elektronicznej i oficjalnej. Z glosnikow spiewa mi Robercik Plancik, a obok parzy sie herbatka. Zakup kanapy (a wlasciwie futona) to byla najlepsza rzecz jaka zrobilam w ostatnim czasie. No, moze poza czekoladowymi sufletami. I moja codzienna prasowka dla Parlamentu Europejskiego. O i kupnem biletow do domu na Swieta. Kurcze, duzo sie zebralo na liscie tych dobrych decyzji!

Bardzo dobra decyzja byla tez wycieczka do kina na "Melancholie" Larsa von Triera. To jeden z piekniejszych filmow, jakie w ogole widzialam, ale od razu zaznaczam ze mam na mysli przyjemnosci wizualne. Opowiesc to zupelnie inna historia - historia konca swiata. Lepiej, zeby swiat sie nie konczyl, ale jesli ma sie skonczyc tak estetycznie, to ja poprosze. Kirstin Dunst mnie zaskoczyla, do Charlotte Gainsbourgh slabosc mam odkad pamietam, a Kiefer Sutherland jest w rodzinie dziedziczny (na szczescie w rozny sposob). Nie widzialam wielu filmow Von Triera, ale kazdy ktory obejrzalam dlugo jeszcze byl ze mna po wyjsciu z kina i Melancholia chyba zostanie na bardzo dlugo. Do tego poprosze obecna w filmie biblioteke, konwalie i karego Abrahama. Az by sie chcialo powiedziec: Jaki piekny koniec swiata. Jesli macie wolny wieczor w srode (pomaranczowa) to polecam Melancholie. Albo w kinie albo na DVD (bo w Polsce juz chyba byla w kinach).

Zeby dopelnic dobrych decyzji jutro zrobie ciasto dyniowe. W koncu sezon na dynie w pelni!

Na koniec bedzie moja wlasna melancholia, czyli wspomnienia lata. Chlopaki w truskawkach i slonecznikach. Znak, ze wreszcie mialam czas przejrzec zdjecia robione latem:



piątek, 14 października 2011

Jak juz dzialac, to na calego

Weekend byl juz dawno temu i zbliza sie nastepy (wlasciwie to juz nastal), wiec czas moze podzielic sie moim odkrywaniem nowego miejsca z zeszlego tygodnia.

Jak juz cos robic, to robic to porzadnie, ot co. Zadne tam polsrodki i inne oszustwa mniejsze czy wieksze. Ja jestem generalnie sentymentalna i to, co robie (a przede wszystkim JAK to robie) ma dla mnie ogromne znaczenie. Kawiarnie lubie bardzo jako cele podrozy same w sobie a nie tylko przystanie w czasie podrozowania i dlatego z duma oglaszam, ze swoje pierwsze ciastko jako nowonabyty londynczyk (londynka? az szkoda ze nie B-londynka) zjadlam we wspominanej juz tu wiele razy ciastkarni Hummingbird.  A zeby dopelnic tego malego spelnionego celu/marzenia zjadlam ich najpopularniejsze ciastko Red Velvet cupcake.

Prosze - oto moja reka kolo ciastka i ciastko samo w sobie:


To ciastko obok to byl cupcake pączkowy z malym pączkiem na gorze i dżemem w srodku i cala masa cynamonu. W Hummingbirdzie nie bylo gdzie usiasc i bylo poltora miliona ludzi na czterech metrach kwadratowych i wszyscy chcieli cupcake'i, wiec generalnie mozna powiedziec, ze wrazenie srednie. Ale juz sam fakt, ze podano mi moje ciastka na wynos w tym slicznym pudeleczku i papierowej torbie z malym rozowym koliberkiem mnie ucieszyl jak dziecko. A jesli kupuje sie pojedynczego cupcake'a to ten jest pakowany w takie malutkie pudeleczko z raczka. Dla samych pudelek chcialabym tam zamieszkac.
Chociaz ... ksiazka chyba fajniejsza... Starcza mi na dluzej.

Acha, gdyby ktos sie zastanawial, to Unia Europejska ma sie dobrze i okupuje naprawde piekny budynek w samym centrum Westminster. To, ze budynek jest zbrojny i nie ma szans z niego ani szybko wyjsc ani do niego szybko wejsc (za duzo drzwi i ochrony) nawet nie odbiera temu uroku. No i powoduje, ze codziennie mam wrazenie, ze robie cos waznego kiedy skanuje moja magiczna karte i ona mnie wpuszcza do budynku.

sobota, 8 października 2011

Co juz moge powiedziec o Londynie

Londynskie przezycia, rozdzial pierwszy czyli Co juz moge powiedziec o "stolycy".

Jako jakas tam malutka czasta Londynu jestem jak wszyscy inni i podrozuje transportem publicznym. Poza czytaniem ksiazki i studiowaniem mapy metra nie ma tam za bardzo nic do roboty, wiec godzine dziennie moge spedzic na mysleniu bez celu. Stad tez pewnie najwiecej mysli zwiazanych z Londynem w moim zyciu jest zwiazanych z metrem wlasnie. Londynskie metro najstarsze i (chyba) najdluzsze na swiecie to wlasciwie osobne miasto. Neil Gaiman sie juz na ten temat popisal kreatywnoscia w "Nigdziebadz", wiec nie jestem w tych wnioskach oryginalna. Ale dopiero po odwiedzeniu kilku stacji i po kilku spacerach pod ziemia doszlam do wniosku, ze jesli jest sie choc odrobine kobdarzonym wyobraznia i jest sie zmuszonym do podrozowania metrem regularnie to pomysl na "Londyn Pod" nasuwa sie sam. Pierwszego dnia uslyszalam na stacji, ze "Linia Circle jest zamknieta. Prosimy pasazerow o kontunuowanie podrozy na powierzchni". Na powierzchni. Czy to nie brzmi jak science-fiction? W metrze wieje wiatr, a przeciez wiac nie powinien, bo metro jest tam, gdzie wiatru nie ma. Czasem wydostanie sie "na powierzchnie" trwa dluzej niz sama podroz - ilosc korytarzy, schodow i zakretow jest przytlaczajaca. A wiatr wieje silniejszy niz na powierzchni wlasnie.

Podrozuje zaopatrzona w Ostryge, ksiazke i mape. Myslalam ze fajnie sie mial taki Dumbledore z Harry'ego Pottera, poniewaz mape metra mial zawsze przy sobie w ksztalcie blizny na kolanie, ale teraz sobie mysle ze taka blizna mi juz niedlugo nie bedzie potrzebna. Jeszcze kilka podrozy i bede znala swoja linie na pamiec. A za kilkadziesiat podrozy pierwsza strefa metra czyli jego scisle centrum tez nie bedzie miala przede mna tajemnic. Co wiecej, wyrobie sobie opinie o niektorych stacjach i liniach. Tak, tak - ludzie maja opinie na ten temat, a wydawaloby sie, ze tematow na swiecie nam wystarczy i nie trzeba wystawiac recenzji schodom ruchomym. No, hello London po prostu. Swiat ciagle mnie zaskakuje. Ale Londyn ten sprzedwany nam przez media jest decydowanie wart uwagi. A ten "Pod" jest wietrzny i dobrze zorganizowany.

Kiedy niedawno oznajmilam swiatu, ze rozpadly sie moje ulubione zolte kalosze, to najbardziej zmartwilam rodzicow. Wizja angielskiego deszczu, londynskiej mgly i bliskosc Tamizy spowodowaly, ze zostalam szybko zaopatrzona w fundusz kaloszowy. Nie miec w Anglii kaloszy w listopadzie to tak, jak nie miec w Egipcie w lipcu kremu z filtrem. Slowem: zabawa tylko dla odwaznych. I tak oto mam nowe, ulubione kalosze. Oto one. Czerwone, jak pietrowe londynskie autobusy:




Moze upieke dzis jakies ciasteczka?

poniedziałek, 3 października 2011

Blog: wersja Londkowa

Wymienilam Karton na Londek. Teraz jestem jedna z dwunastu milionow. Wielkie miasto (podogno najwieksze na tym kontynencie, ale nie mierzylam) powitalo mnie sloncem i mieszkaniem duzo wiekszym niz pamietalam. Powitalo mnie tez panem Lazda i razem stwierdzilismy, ze ostatnio tak blisko siebie mieszkalismy piec lat temu. Chyba sie starzeje, bo mam sasiadow do ktorych po pieciu latach wrocilam. Wtedy mieszkalismy na tej samej ulicy a teraz dzieli nas jedna ulica. Ulica jest iscie Londkowa - ma przynajmniej 72 pasy i dwa przejscia dla pieszych. Samochody (rozne) pedza nia tysiace mil na godzine. W naszym poprzednim miejscu zamieszkania nie bylo nigdzie ani jednej takiej ulicy i ani jednego przejscia podziemnego. Byly za to puby i college i tez bylo pieknie.

Czy w Londku jest pieknie? Nie bede oszukiwac, ze na razie nie wiem. Pogoda byla piekna i taras na dachu budynku gdzie pracuje od dzisiaj (!!!) tez byl piekny. Widzialam z niego Big Bena i Westminster Abbey. No i London Eye, na ktorym ciagle nie bylam. Teraz caly Londek stoi przede mna otwotrem i planuje byc wszedzie. Nabylam Ostryge i bede smigac metrem w te i spowrotem. Dumbledore sie mial fajnie, bo mial mape metra na kolanie, a mnie musi wystarczyc wersja na iPku, albo calkiem retro czyli na papierze. Ale damy rade - jesli nie zniechecila nas Ikea na Wembley w niedziele, to juz niz nas nie zniecheci.

*Ikea byla przezyciem paskudnym. W wielkiej Ikei okolo 6 milionow ludzi probowalo kupic polke na ksiazki Billy, a nastepne cztery sofe Ektrop. Jedyne co mnie powstrzymalo przed wrzeszczeniem w tym tlumie "LET ME OUT!" na cale gardlo to wspomnienie reklamy Ikei z kotami, ktora krecono w tej Ikei wlasnie. Myslalam o Citku i zaraz swiat byl lepszy, a Londek mniej zatloczony i jakis taki bardziej miekki.

poniedziałek, 26 września 2011

Marzenia sie spelniaja. Nawet te smieszne.

Ktoś wpisał do Googlowej wyszukiwarki haslo 'obywatel zjednoczonej europy' i Google skierowal go do mnie. Gdyby teraz uderzyl w nas meteoryt i swiat sie skonczyl, umarlabym spelniona.


Walia po raz kolejny (tym razem polwysep Gower)


środa, 21 września 2011

O tym jak sprzedalam biurko w pol godziny

Bylam na weekend w Walii i Walia rzucila sie na moje zdrowie i zycie. No, moze nie na zycie i nie na zdrowie i moze Walia nie do konca winna, ale prawda jest taka, ze weekend zostal skrocony do jednej (nieprzespanej) nocy i zasypany taka iloscia prochow przeciwbolowych, ze na sam widok powinno Wam skrecic zoladek, watrobe i nerki. Po krotkim, acz intensywnym pobycie zostala mi dziura w porteflu, ktorego zawartoscia zalatano mi zeba. Jesli nie bolal Was nigdy zab, to nie macie czego zalowac. Zeby bolesne wysysaja z czlowieka radosc zycia w sposob podobny do Dementorow z powiesci J.K. Rowling. Nagle moja potencjalna bezdomnosc w Londynie, zimna pogoda, zepsute kaloszki i cala masa innych zmartwien zostaly odstawione na bok i jedyne czego pragnelam, to zeby przestalo mnie bolec. Teraz juz przestalo, a ziemie po ktorej stapaja moi wybawcy wciaz mam ochote calowac. Problem w tym, ze mam dziurawe kalosze a ziemia jest mokra, wiec nie mam jak w bezpieczny sposob sie do niej zblizyc.

Bol zeba i w konsekwencji utrata nerwow w nim jest zreszta kolejna cegielka w nowym trendzie w moim zyciu - trendzie strat i opuszczen. Najpierw opuscily mnie kalosze (przed nimi opuscily mnie sily witalne, optymizm i zdrowy rozsadek w czasie poszukiwania mieszkania w Londynie, ale te mi juz przywrocono). W najbardziej kluczowym momencie, kiedy wsadzilam noge do stawu kalosze pozegnaly sie ze swoja podeszwa na prawej nodze. Odkrylam urody asymetrii wewnetrznej - jedna stope mialam suchusienka, a druga wsadzona do stawu. Ciekawe czy gdyby staw zabarwic na czerwono polowa mnie zostalaby czerwona, jak te biedne kwiatki w szkolnych eksperymentach.
Potem utracilam radosc zycia, za co odpowiedzialny byl wspomniany juz wyzej zab. Radosc zycia zostala przywrocona za cene kanalow nerwowych (czy jako one sie tam zwa) w owym trzonowcu. Teraz mam martwego zeba, ale za to usmiech na twarzy. A poza tym martwy zab jest lepszy niz brak zeba.

Ostatnim elementem (i tu wracamy do watku tytulowego) tej wyliczanki strat jest moje biurko. W nowym mieszkaniu nie bedzie na nie miejca, a poza tym mam zamiar nie pisywac juz esejow jak jakis szalony intelektualista, wiec biurko postanowilam zutylizowac. Weszlam na glosno obecnie w Polsce reklamowana strone z darmowymi ogloszeniami i wystawilam na niej swoje biurko za pieniadze przyzwoite jak na wiek biurka. Mialam plan calej kampanii sprzedawania biurka, cyklu ogloszen, poczty pantoflowej itp, itd. I coz z tego? Czterdziesci piec minut po zaanonsowaniu swiatu, ze mam biurko na sprzedaz biurka juz nie bylo. Zadzwonil telefon, chetny powiedzial ze moze biurko odebrac poznym popoludniem i ze bedzie placil gotowka. Ot, cala historia mojego biurka. Rano mialam biurko, w czasie popoludniowej herbatki juz nie mialam biurka. Jestem teraz bez-biurkowcem. Za to balagan na podlodze, gdzie stalo biurko mam wrecz artystyczny.

Moral z tego jest prosty: kalosze kupujcie tylko na gwarancji, nie chorujcie na zeby w Walii i uwazajcie na internet, bo wiesc sie w nim niesie szybciej niz mysl. Ani sie obejrzycie a wszyscy beda wiedziec, ze macie biurko. I kazdy bedzie je chcial miec u siebie.

Strasznie sie rozpisalam (jednak cierpienie wspomaga kreatywnosc), wiec zeby nie bylo ze przynudzam slowami przynudze tez wizualnie. Ponizej Walia zanim zaatakowala moja szczeke i zniszczyla kalosze, a moje nic-nie-podejrzewajace biurko wciaz stalo w kacie pokoju.



czwartek, 15 września 2011

Blogowa reaktywacja i jak wypchnieto mnie z mojej strefy komfortu

Jak zwykle w czasie przerwy wakacyjnej (ktora sobie sama ukulalam w tym roku, a co!) z pisaniem jest ciezko. Kwitnie mi fotografia, pamietnik ma sie dobrze, listy sa pisane, ciasta pieczone, rozmowy lekkie i ciezkie sa przeprowadzane, spacery wychodzone wiele razy, konie objezdzone w te i spowrotem po wszystkich okolicznych lakach, koty wymiziane w slonku, a w moim interntowym swiecie cisza. Czasem sie zastanawiam czy przypadkiem czas spedzany w intenecie nie jest odwrotnie proporcjonalny do ciekawosci zycia w swiecie realnym. Chociaz nie - to czas spedzany na facebooku jest odwrotnie proporcjonalny do jakosci zycia w realu. Im wiecej cie na facebooku tym wieksza szansa, ze nie ma cie gdzie indziej i jestes smutny. Ale na facebooku jestes swoja wersja na sterydach - kolorowa, ciekawa, wesola, towarzyska, zabawna i tak przypominajaca siebie, ze moglibyscie sie minac na ulicy i zupelnie nie zauwazyc. Uwazajcie na facebooka - to klamca wszechczasow. 

Ale nie o tym mialo byc. Jak zwykle nie bede probowac nadrobic zaleglosci letnich - lato bylo i sie skonczylo. W miedzyczasie skonczyly sie tez studia i prawie skonczylo mi sie mieszkanie. Jak sie okazuje o nowe mieszkanie nielatwo, a Londyn zupelnie slusznie uwazany jest za jedno z najdrozszych miast swiata. Za pieniadze, ktore obecnie wydaje na mieszkanie w Bristolu (w jednej z lepszych dzielnic, w duzym i ladnym mieszkaniu ze zmywarka i w ogole) moge sobie w Londynie ewentualnie kupic kartonowe pudelko i postawic pod stacja metra. Chociaz chyba nawet nie pod stacja metra, bo to z reguly dobre lokalizacje, a co za tym idzie - drogie. Na wyscielanie mojego kartonu trocinami juz mi nie starczy. Nie ma co nawet pytac o ciegniecie do pudelka kanalizacji - bedzie mnie obmywal deszcz angielski - on wydaje sie byc za darmo i dla wszystkich. A gdybym go miala dosc, rozloze nad swoim kartonem parasol. Kartonik bedzie ciasny, ale wlasny. Zeby dorownac poziomem na jakim zyje obecnie (pod wzgledem miejsca i mieszkania), w Londynie musialabym trafic szostke w totka. Albo jakiegos angielskiego ksiecia, a ci sie szybko koncza wiec szanse sa jeszcze mniejsze niz wygrana na loterii. Jak Hugh Grant mogl sobie pozwolic na wynajmowanie (posiadanie?!) domu w Notting Hill prowadzac ta mala, pusta ksiegarnie z ksiazkami podrozniczymi?? Ja sie pytam jak, skoro wynajecie pokoju (bez lazienki, ale za to z umywalka i jedno-osobowym lozkiem) kosztuje w tej dzielnicy ponad 1000 zlotych na tydzien. TYDZIEN. 200 funtow brzmi mniej imponujaco, ale po miesiacu robi sie z tego prawie dziewiec stow. Sami sobie przeliczajcie waluty. Filmy klamia. Zycie to nie bajka i Hugh tez zasuwal by po przedmiesciach w kartonowym pudelku ze swoja kariera. Zegnajcie cup-cakes z Hummingbird Bakery, witajcie masarnie "we sell halal meat" w Tooting. Co to kurcze jest ten caly 'halal'? (ok, przesadzam - wiem co to halal, ale do szczesliwej diety mi to potrzebne mniej wiecej jak zapalki do odpalania silnika w samochodzie). Kiedy mowia Wam, zebyscie nie zapuszczali sie za daleko na od poludniowego brzegu Tamizy, to wiedza co mowia. Chyba, ze jestescie amatorami mocnych wrazen. Po co komu wyjazdy do dalekiej i odleglej Azji w poszukiwaniu prawdy? Poludniowy Londyn rownie skutecznie, ale duzo taniej uswiadomi Wam Wasza etnicznosc i status spoleczny, i nagle poczujecie, ze czas moze zakwestionowac swoje wlasne strefy komfortu, bo sa duzo ciasniejsze niz przed wycieczka do Tooting Wam sie wydawalo. Londyn to prawdziwy tygiel kultur - to wnioski po pieciu dniach szukania tam kata dla siebie i swoich gratow. Ciekawe co bedzie dalej. Jak to mowia w radiu - stay tuned.

Na koniec bedzie sloneczna, walisjka Walia (wyrazenie jest autorstwa Oscara B. a mnie sie tak podoba, ze je sobie pozyczylam) jako ostoja spokoju i normalnosci. Tam nie musicie sie martwic mieszkaniami - jesli niczego nie znajdziecie do swojego stada przyjma Was wszechobecne owce.

piątek, 29 lipca 2011

Tabelki i seriale BBC

Nie wiem ki diabel we mnie wstapil, ze pomyslalam ze bede sie bawic w statystyki z sukcesem. Trzeci dzien siedze z nosem w tabelkach. W Excelu. Do przedwczoraj jeszcze nie wiedzialam za bardzo do czego excel sluzy, teraz prowadze agresywna kampanie by zostac Miss Excel 2011. Promotor nie odpisuje, tabelki sa nieskonczenie dlugie, a wszystkie gazety wygladaja po 48 godzinach przed komputerem tak samo. Nastepnym razem kiedy najdzie mnie ochota pisania pracy magisterskiej zapytajcie mnie prosze czy mam za duzo wolnego czasu albo czy zycie mi niemile. Zycie mi mile jak najbardziej, ale milsze byloby gdybym mogla sobie wyprodukowac jakies ciasto. Na ciasto ostanio nie bylo czasu. Ba, nie bylo nawet czasu za bardzo na pelzanie po internecie w poszukiwaniu ciast. Czas jest tylko na tabelki - luksus czasu wolnego przez ostatnie kilka dni nie byl mi dany.

Wczoraj nie pamietam kiedy poszlam spac. Obudzilam sie, bo Guru niosl mnie z kanapy do lozka.*.
Nastepnym razem obudzilam sie, bo zadzwonil budzik. Szkoda, ze zadzwonil bo akurat rozmawialam z kims we snie o architekturze w Lodzi. Ciekawa skad tyle wiedzialam o architekturze w Lodzi, skoro jedyne o czym ostatnio mysle to kryzys w Grecji. Za ta prace magisterska Grecja mi powinna postawic darmowe wakacje. Chyba az napisze do ambasady.

* Teraz bedzie recenzja jedynej czynnosci jaka wykonalam w ciagu ostatnich kilku dni, ktora nie byla zwiazana z tabelkami. Na kanapie zasnelam ogladajac serial BBC pt. "Sherlock". Mamy w nim Sherlocka H. najbardziej znanego na swiecie detektywa, ale mamy go w Londynie XXI w. Sherlock jest aspoleczny, wredny i samolubny a biega za nim ciapowaty Dr. Watson. Intryga polega na tym, ze morduja ale tylko Sherlock jest na tyle sprytny (i blyskotliwy) ze jest w stanie polaczyc ze soba chinskie wzorki aby odczytac szyfr. Mamy wspolczesny Londyn, zlych chinczykow (ach ci imigranci!) i kulturalna intryge bo chodzi o przemyt antykow. Oczywiscie Sherlock wszystko odkrywa a przy tym nikogo nie slucha, wszystkich denerwuje, ale jako ze wszystko mu idzie jak po masle, to wszyscy pod koniec wybaczaja mu jego nieumiejetnosc zachowania sie w towarzystwie. Brzmi znajomo? Tak, takich Sherlockow i innych mentalistow wyskoczylo w serialach ostatnio jak muchomorow pod brzozami na lace. Fabula jest w nich przewidywalna jak naglowki Faktu, a postacie ograne mimo, ze sila sie na oryginalnosc. Dialogom brakuje polotu (mimo, ze nasz glowny bohater jest wg scenariusza piekielnie inteligentny i bluskotliwy) a intrygi po prostu nie wciagaja. Prosze winic House MD, bo to House zapoczatkowal manie na anty-bohaterow w telewizji. I tak "Sherlock" BBC ukradl postac Conana Doyle'a by wtloczyc ja w popularny ostatnio wredny tym. A wszystko to na Canary Wharf w City. Gdyby nie to, ze glowne postacie nosza imiona klasykow literatury obawiam sie, ze serial w ogole by sie nie sprzedal. A takiego aspolecznego, blyskotliwego Sherlocka zreszta tez juz widzielismy. I jesli sie nie jest Robertem Downey Juniorem to sie powinno ta postac obchodzic z daleka.

czwartek, 21 lipca 2011

Jedna z lepszych recenzji filmowych

"Wlasnie obejrzalam X-Men Origins: Wolverine. Recenzja: Prostacka fabula, przez 2 godziny na ekranie Hugh Jackman, czesto topless, czasem nago. 5 gwiazdek."

Trudno sie nie zgodzic.

(recenzja nie jest moja, nalezy do Sophie)

wtorek, 19 lipca 2011

Sernik i inne pozytywne wibracje

Przyzwyczajam sie do statystyki poprzez obliczanie ile procent pracy magisterskiej mam juz napisane. Nie ma sie czym chwalic, ale z drugiej strony 27% jest lepsze niz nic, prawda? Od 27% juz tylko rzut beretem (z antenka) do jednej trzeciej. Taka statystyke umiem i lubie, bo to jest pozytywna statystyka.

Pozytywne jest tez to, ze za dwa tygodnie bede w domu. Tam wszystkie statystyki swiata wydaja sie mniej straszne. A poza tym bede te statystyki pokonywac w cieniu bluszczu na tarasie. Bedzie pieknie.

Rownie pozytywny jest tez sernik, ktory wytworzylam w zeszlym tygodniu (nawet chyba juz o nim wspominalam). Brownie juz umiem, muffinow nie lubie, torty mi duzo mniej straszne a truskawki w zalaly sklepy. Logicznym wnioskiem z tej sytuacji bylo wytworzenie mojego pierwszego w zyciu sernika. Nie bede oszukiwac, ze mi wyszedl. Moze nie wygladal jak oryginal, ze wspomnianej w poprzednim poscie ksiazki Cake Days, to smakowal dokladnie tak, jak na oryginalnym zdjeciu wygladal. Zuzylam do niego wiecej sera nic jestescie sobie w stanie wyobrazic i na dodatek bylo w nim mascarpone. O, i bita smietana. I caly cukier swiata. A potem temu wszystkiemu zrobilam saune w piekarniku, bo zanurzylam to w wodzie. Nie wiem jak sie oficjalnie taka metoda pieczenia nazywa, ale powinna sienazywac sauna. Pracochlonne sa takie serniki, ale uwierzcie mi - warto bylo. Mniam, mniam.
Prosze oto ciasto:



Guru mial wczoraj pierwsza lekcje polskiego nie-ze-mna. Razem poddalismy sie juz dawno temu, bo moja znajomosc rodzimej gramatyki byla zbyt ograniczona, a nie mam zadnego podrecznika do gramatyki w domu. Poza tym nie moglam sie nie smiac slyszac "Pshepłasham. Nje mówie popolsku. Iestem angielski". Tak, mozecie sobie wyobrazic moja powazna mine. Od wczoraj chyba juz ze dwanascie razy sie sobie przedstawilismy i ze cztery razy musialam tlumaczyc, ze ja nie "Pan", jak juz to "Pani, a tak w ogole to ja jestem "Ty". Jeszcze bedzie ciekawie, nawet jesli tylko miny Guru przy probach wymowy roznicy miedzy 'c', 'ć' i 'czy' beda nam dostarczac rozrywki, o samych rozmowach juz nie wspominajac.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Grecja i ciastkarnia Hummingbird

Grecki kryzys mnie przerosl i powrocilam do stylu uczenia sie z czasow matury. Rozlozylam sie z calym swoim dobytkiem na lozku. Mam dookola siebie wszystkie samoprzylepne kartki jakie znalazlam w biurku, najgrubszy zeszyt z notatkami i jakies osiem zlepionych ze soba tasma klejaca stron opisujacych chronologie zdarzen w Grecji. Zajmuje cale lozko, czyli jest dokladnie tak, jak w czasie matur z ta tylko roznica, ze wtedy mialam pojedyncze lozko, a teraz king size. O tempora, o mores!

Na pocieszenie mam tez kolo siebie Cake Days wydana przez Hummingbird Bakery w Londynie, ktora utrzymuje mnie w stanie rownowagi psychicznej. Cokolwiek wydarzy sie w Grecji, ciastka w Cake Days beda wygladaly tak samo pieknie. Nic nie zmaci spokoju w opisach przepisow i nic nie upolityczni fotografii. Nic nie bedzie zle odczytane, a jesli tak to konsekwencje bledow nie wyjda poza kuchnie. Cake Days jest moja ulubiona ksiazka mimo, ze nie ma fabuly. Ma za to rozowa okladke i tony czekolady wewnatrz. Musze ja przegladac w malych ilosciach, poniewaz wole miec zawsze ochote na wiecej niz osiagnac przesyt. Poza tym czasem musze ja odkladac na polke, bo za bardzo mnie odciaga od pracy magisterskiej. Tak, jesli lubicie piec ciasta, ciasteczka, tarty, chlebki czy muffiny to Cake Days jest dla Was. A jesli do tego wizualna strona jedzenia jest dla Was rownie wazna jak walory smakowe potrawy, to tym bardziej powinniscie przejrzec te ksiazke. A potem probowac kazdego przepisu po kolei, tylko powoli, zeby starczylo Wam jak najdluzej.


Z wiadomosci innych jest deszcz w Anglii. To taka wiadomosc jak wcale. W Grecji kryzys, w Anglii deszcz - swiat nie jest jednak az tak dynamiczny jak by sie na pierwszy rzut oka wydawalo.

[Hummingbird Bakery
Cake Days
wyd. Harper Collins
£20
(na Amazonie mozna upolowac taniej)]

wtorek, 12 lipca 2011

O tym jak FedEx pchnal mnie w ramiona hipokryzji

Dzisiejszy post sponsorowany jest przez ciasteczka Digestives, europejska biurokracje i kartonowe osamotnienie.

Czy wspominalam juz moze, ze wszyscy wyprowadzili sie z Bristolu i zostalam ja? Zostal tez Charlie ale on sie nie liczy. Zreszta fajnie zostal, skoro jest godzina dziesiata wieczorem a on jeszcze jest w Londynie. Charlie bedzie, ale nie dzisiaj. Zostala tez Anita. Ona sie tez nie liczy. Zostal James, ale on ma tendencje pol-zjawiania sie - jest, ale jakoby go nie bylo. W zwiazku z tym pozostaly mi tylko ciasteczka Digestives i herbata. Jest tez ambitny plan pomalowania paznokci. To malowanie paznokci to jakas kolejna nerwica natrecrw w moim wykonaniu. Moze malowanie paznokci mnie uspokaja? 
W kazdym razie Bristol jest troszeczke bardziej pusty i troszeczke nierealny. Nie ma z kim pojsc na kawe i nie ma z kim pojsc na spacer. Juz o narzekaniu nie wspominajac, bo nawet nie ma na co (i kogo) narzekac. Bristol ucichl - wszyscy skonczyli studia, spakowali walizki i wrocili do domu. Mieszkaja teraz miedzy kartonami i wszyscy rowna marudza, ze sie nudza. I ze rodzice sa do nich nie przyzywczajeni. Nikt jednak nie planuje ucieczki - ani oni, ani rodzice. Przynajmniej nie przez chwile.

Swoja droga jestem w trakcie robienia pierwszego w zyciu sernika. Trzymajcie za mnie kciuki.

Miala tez byc europejska biurokracja. Europejska biurokracja wycisnela ze mnie dzisiaj siodme poty - latalam jak kot z pecherzem miedzy biblioteka, kserem a wydzialem. Dobrze, ze emaile chodza ze mna wraz z internetem, bo jeszcze musialabym latac do sali komputerowej w calym tym amoku. Na szczescie po wielogodzinnym boju zebralam wszystkie dokumenty, jakich europejska biurokracja ode mnie oczekiwala i wyruszylam wyslac je w kierunku Luksemburga. 

Czy Wy wiecie ile kosztuje wyslanie listu w rozmiarze A4 wazacego 49g FedExem do Luksemburga?
...
...
...
...
...
49 funtow. 

Tak. Czterdziesci, kurtka-watowana, dziewiec. Funtow. Funt od kazdego grama. Generalnie powiedzialabym, ze jestem zwolenniczka kapitalizmu i uwazam, ze trzeba wspierac prywatne firmy, a konkurencja jest zdrowa. Dzisiaj musialam swoje poglady szybko zrewidowac. Weszlam jako kapitalistyczna swinia, wyszlam jako socjalistyczny hipokryta. Potulnie zebralam swoje daty, podpisy, dyplomy i referencje i udalam sie stanac w kolejce ze wszystkimi na poczcie. Poczta jest panstwowa i za ta sama usluge zazyczyla sobie 7 funtow. Nagle zrozumialam dlaczego Marx do niektorych przemawia, ale moje zrozumienie nie poszlo az tak daleko, bym miala ochote jeszcze raz przeczytac Manifest Komunistyczny. Od kazdej reguly sa wyjatki i moim wyjatkiem od wiary w prywatna wlasnosci i kapitalizm beda od dzis uslugi pocztowe. Dopiero jak w przyszlym tygodniu okaze sie, ze moja przesylka nie dotarla na miejsce bede sie przepraszala z FedExem. Zreszta, co ja sie dziwie - wszyscy widzielismy jak skonczyl Tom Hanks kiedy raz lecial z FedExem. Jego najlepszym kumplem zostala pilka, a zeby mu odpadaly bez znieczulenia.

Moral z dzisiejszych przygod jest taki: Po pierwsze - omijajcie FedEx z daleka. Biurokracje tez omijajcie, a jesli sie nie da, nauczcie sie ja kochac - pamietajcie, ze na fladze Unii sa zlote gwiazdki. Mnie to pomaga w chwilach zwatpienia. Po drugie - zawsze miejscie pod reka ciastka na wypadek, gdyby znikneli Wam wszyscy znajomi. To tez pomaga w chwilach zwatpienia.

(dzis nie ma zdjecia, bo sernik jeszcze nie skonczony)

poniedziałek, 11 lipca 2011

Tarta mi sie marzy

Wlasnie sobie uswiadomilam, ze ostatnie kilka postow to pierwsze posty pisane przeze mnie w lipcu od przynajmniej pieciu lat. Na tym blogu to moje pierwsze, a nie mam dostepu do starego bloga wiec nie jestem w stanie sprawdzic czy tam pisywalam w lipcu. Chociaz bardzo w to watpie - lipiec i sierpien to normalnie miesiace, kiedy jestem poza zasiegiem internetu i cywilizacji. Zajeta bieganiem po lakach, jedzeniem tart cytrynowych, gubieniem sie po Wloskich drogach, ogladaniems tarych kosciolow i witaniem dnia Martini Asti. Nie ma jak wakacyjna dekadencja.

W tym roku porzucilam ja na rzecz (chyba wspomnianej juz) pracy magisterskiej i na razie, cytujac upadajacy telewizyjny talk-show "konca nie widac". Marzy mi sie taka wakacyjna dekadencja, nawet jesli trwalaby tylko chwilke. Nareszcie w tym roku wiem po co wymyslono wakacje - po to, zebysmy mieli na co czekac. Ja odliczam dni do samolotu do domu w przyszlym miesiacu. Moze bede miala przed soba jeszcze ocean slow do napisania, ale przynajmniej bede to robic w pieknych okolicznosciach przyrody i miejmy nadzieje, karmiona tartami. A potem skoncze i bede miala wakacje - nawet jesli beda trwaly tylko chwilke.

Znalazlam w internecie papeterie. Zapisalam ja sobie do zakladek i teraz probuje na nia nie patrzec. To jest test mojej wytrzymalosci. Prezenty bede sobie mogla sprawiac jak cos juz w zyciu osiagne, a nie tak po prostu bo mam na nie ochote. Jedna papeteria w tym miesiacu wystarczy.

Na koniec bedzie czerwony mak na zielonym polu. A teraz zmykam przegladac archiwa gazet wszelakich.

środa, 6 lipca 2011

O tym jak zostalam Samarytaninem

Zostalam dobrym Samarytaninem. W zeszlym tygodniu przyjelam pod swoj dach poltorej kilograma ryzu, osiem rodzajow niedokonczonego makaronu, dwie butelki bialego octu winnego i pol opakowania arborio. W tym tygodniu zaczelam od ceramicznej formy na tarte. Poprzednia wlascicielka zarzekala sie, ze ma wystarczajaco takich naczyn w domu. Dorzucila jeszcze trzy male foremki do zapiekania. Wszystko to przyjelam, bo w koncu foremek nigdy nie za duzo a ryz w koncu zjem. Makaron rowniez (ocen winny jest troszke bardziej problematyczny w tej kwestii... kiedy mysle o rozwiazaniu tego probelmu jedyne co przychodzi mi do glowy to "Zywcem Zapeklowana" Teatrzyku Zielona Gęś).

Dzis jednak o pomoc poprosily mnie istoty zywe. Moze nie oddychaja w podobny sposob do mojego, moze potrzebuja troszke mniej slonca niz ja sama a ich powierzchnia jest troszeczke jak na moje gusta za zielona, ale kurcze ... nie mozna kwiatkow tak po prostu zostawic na pastwe losu i suszy. Wyprowadzic sie z mieszkania i nie zabrac trzech zielonych doniczek? Nie, nie. Nie moglam kolo tego przejsc obojetnie. Tak oto jestem troszeczke skonfudowana wlascicielka dwoch aloesow i jednego drzewka pienieznego (znanego tez jako Grubosz Jajowaty). Nie wiem czy kiedykolwiek wczesniej wspominalam, ze z zestawu "flora i fauna" tylko do fauny otrzymalam talent i cierpliwosc. Mnie lepiej kwiatkow nie zostawiac, bo jestem w stanie opiekowac sie tylko tym co ma futerko i przypomina, ze trzeba je nakarmic. Psy, koty, swinki morskie, konie (podejrzewam tez ze krowy i kozy) - w porzadku. Lemury - z przyjemnoscia! Ale aloesy mnie jakos nigdy nie pociagaly. Ani tego poglaskac ani nawiazac jakas relacje. Jestem chyba jedyna znana mi osoba, ktora potrafi ususzyc kaktus i utopic bambus. A wszystkie te porazki poczynilam w dobrej wierze... Coz, internet mowi mi, ze oba gatunki sa wyjatkowo latwe w obsludze. Nie ma jak wyzwanie. Szczegolnie takie wywolane wspolczuciem.

Teraz zamiast czytac o mediach w Unii Europejskiej (wiem, ja zawsze o tym samym), czytam przesadzaniu aloesow. Kazda wymowka jest dobra. Praco magisterska - bye bye. Kaso w Obi albo innej Castoramie - welcome.

A na koniec - zielonosc naturalna, zaraz po deszczu. Ta zajmuje sie Maman i ta zielonosc ma sie zawsze dobrze. A zeby nie bylo, ze przesadzam to dodam, ze w tej zielonosci plawi sie czasem w cieniu Cicius. To musi byc dobra zielonosc.

Slonko mi sie marzy

czwartek, 30 czerwca 2011

Moony sesyjny

Moony rzadko bywa bohaterem dialogow na blogu, ale tym razem bedzie az podwojnie. Bo Moony w czasie sesji to zupelnie inny Moony.

Dialog I - informacyjny

Tata odbiera mnie z lotniska (jak zwykle w Krakowie) i zaraz po wyladowaniu wydarzyla sie nam Przygoda z Telefonem (o niej nie bedzie). Po zamieszaniu dzwoni do Taty Moony. Tata prowadzi samochod, wiec odbieram ja. Z Moonym ostatnio widzialam sie ponad miesiac temu, ale wiedzial ze przyjezdzam w czerwcu w odwiedziny. N.B. caly dialog dzieje sie jakies 15 minut po moim przyjezdzie do Polski.

Ja: Halo.
Moony: Halo, Mamo? Czemu nie odbierasz telefonu?
Ja: No, halo, to nie Mama.
Moony: Acha... (niepewnie) Tata...?
Ja: No, nie bardzo. To personal asistant Slawka Dziewulskiego.
Moony: (zdziwiony) Olga? (juz normalnie) Gdzie sa rodzice? (z lekka panika) Czemu rodzice nie odbieraja telefonow? Daj Tate.
Tata (do Moony'ego): Ja jade samochodem z Krakowa. Ja nic nie wiem.

(kurtyna i moj komentarz)
Co ja jestem informacja turystyczna?


Dialog II - niezorientowany

Trzydziesci sekund po powyzszym dialogu Moony dzwoni do Maman.
Maman: Halo.
Moony: Halo, Mamo. Czesc. Co Olga robi w Krakowie?

(kurtyna)

Dzieku Bogu czwarty rok przylatuje tym samym EasyJetem o tej samej porze do Krakowa i z niego tez wylatuje. Parzcie co sesja zrobila z Moonym.

sobota, 18 czerwca 2011

Dosc o nauce!

Okazuje, sie ze pol tygodnia frustrowalam sie moja praca magisterska zupelnie niepotrzebnie. Zasluzylam na weekend bez ani jednej ksiazki politycznej i ani jednego myslenia o mediach i Europie. W ogole zasluzylam na weekend pelen przyjemnosci, bo eseje (te na ktore tak marudzilam) wyszly mi zadowalajaco. Wczoraj z tej okazji wypilam sobie wino do kolacji i zastanawialam sie co mi w zyciu przeszkadza w szaleniu z radosci. Chyba jestem stoikiem, bo swoje oceny przyjelam ze spokojem i bez zadnych wiekszych uniesien emocjonalnych. Co wcale nie znaczy ze spodziewalam sie takich ocen, jakie dostalam.

Ale! Dosc o nauce! 

(po chwili namyslu doszlam do wniosku, ze jedyne co mi przychodzi do glowy to nauka wlasnie. chyba czas na jakis urlop bo zapomnialam juz co to znaczy prawdziwe zycie, takie pelne przyjemnosci, ludzi i problemow mniejszych i wiekszych nie obijajacych sie o limit slow i statystyke).

Dawno nic nie pisalam o lepieniu garnkow. Troszke garnkow w tym roku ulepilam i wszystkie sluza mi pieknie. A poniewaz dzis na dworze deszcz, deszcz i deszcz a ja ciagle nie nacieszylam sie swoim nowym aparatem, to dzisiaj beda zdjecia wlasnorecznie ulepionych skorup glinianych. Przyznam ze wolalabym zdjecia kwiatkow, kotkow i calej reszty lata, ale w Anglii w tym roku lato strajkuje.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Poniedzialek stracony

Dzien dzisiejszy moge spokojnie okreslic jako strate czasu. Od piatku czekam na odezwe od promotora, a promotor milczy. Zapomnialam ze typy, ktorym Jezyny przyrosly do raczek (albo inna jablka rasy Macintosh) nie lubia dlugich maili. Moze i normalnie odpowiadaja na wiadomosc w ciagu 20 sekund, ale to musi byc wiadomosc skladajaca sie maksimum z dwoch zdan. Moglam swojego maila podzielic na odcinki - moze wtedy dostalabym odpowiedz. Zreszta, nie wyobrazam sobie pisac dlugich maili na tych nowych nano-technologicznych sprzetach. (az szkoda ze na koniec tej notki nie bedzie napisane: Sent from my iPod, hehe).

Mam pytanie podchwytliwe - czy slyszal moze o małżach-brzytwach? Ja az do dzisiaj nie. Podobno jada do mnie takowe na kolacje. Ja sie jednak szybko rozwijam - wczoraj pierwsza ryba, dzis ... okladniczki.

Na koniec slonce, trawa i wiatr nadmorski.

piątek, 10 czerwca 2011

Porzucona praca, hymny wspolne i urodzinki

Cztery dni omijalam moja prace magisterska z daleka i udawalam, ze jej problem mnie nie dotyczy. Czytalam sobie powoli ksiazki o tak fascynujacych tytulach, jak "A Community of Europeans?" albo "The EU and the Public Sphere" i wmawialam sama sobie, ze jeszcze nie czas powaznie wziac sie do roboty. Znalazlam przynajmniej czternascie powodow by nie spotkac sie w pierwszych dniach tygodnia z moim promotorem, ale za to okolo 12 powodow by spotkac sie z Sophie. Bylam tez w sklepie papierniczym mowiac, ze to istotne dla mojej pracy. Wczoraj wieczorem poszlam na koncert jazzmana Courtney Pine'a i myslalam ze to bedzie kolejna dobra wymowka zeby nie myslec o Europie (w koncu czasem trzeba sie tez dokulturalnic - a wiadomo ze jazz dokulturalnia w pelni!). Tytul trasy (i plyty) juz powinien mi byl dac do myslenia: Europa. Znak od opatrznosci czy co? Ale Europa moze znaczyc wiele i wyrzuty sumienia nad opuszczona praca magisterska daly sie uciszyc. Niestety, do czasu - na koniec koncertu zagrano Ode do Radosci i wtedy zaczelam wspolczuc mojej osamotnionej i porzuconej pracy. Ja tu udaje, ze jej nie lubie i nie chce a ona biedna nietknieta lezy gdzies w zakamarkach mojego umyslu. Odspiewalam hymn i zrobilam mocne postanowienie poprawy. W poniedzialek ruszam do pracy. Serio.
(ps. moj koncertowy towarzysz angielski potwierdzil w pelni moja hipoteze niskiego poziomu europejskiej tozsamosci wsrod narodu brytyjskiego - nie wiedzial ze na koniec spiewalismy nasz WSPOLNY hymn, ale powiedzial ze kawalek 'poznaje'. gdyby nie to ze stalam, to spadlabym ze stolka. Europo - co Ci po tej Anglii?)


A z zupelnie innej, niepolitycznej beczki: Orlando Koticello (znany tez jako Lolislaw Kotowicz) konczy dzisiaj zaszczytne 5 lat. To wiek powazny i zobowiazujacy - Lolo z tej okazji podobno lezy w krzakach na wsi. Dolce far niente to ulubione zajecie Lola - zaraz po miziankach na kolankach i spacerach po wsi polskiej. Cecha charakterystyczna naszego solenizanta jest to, ze prezentuje sie spektakularnie w ofutrzeniu zimowym i troszke mniej efektownie w odzieniu letnim. Ale najbardziej spektakularnie Lolo prezentuje sie na zdjeciach. Sa ludzie fotogeniczni i sa koty fotogeniczne. Orlando moze nie urodzil sie by zostac modelem jesli wziac pod uwage jego mobilnosc przed obiektywem, ale urode natura dala mu niebanalna. I niech z okazju lat pieciu dalej go ta urodza obdarza, a ja zebym miala chec i talent by umiec to dynamiczne fotograficznie futro uchwycic.

Prosze, oto Lolo w kokardce urodzinowej - czerwony pasuje mu bardzo.

Model: Lolo Photographer: ja Animal handling: Maman Asystent od wszystkiego: Charlie Clift

środa, 8 czerwca 2011

Dialog filmowy z watkiem zoologicznym

Ja: X-meny nowe sa w kinach.
Mama: Mhm...
Ja: Mamus, ale one sa z Jamesem McAvoy'em!
Mama (bez entuzjazmu): Ja wiem.
Ja: Nie lubisz Jamesa McAvoy'a Mamus? No, jak to? Przeciez on jest super!
Mama (bez entuzjazmu): No, ja wiem.
Ja: On jest przeciez takim malym Szkotem!
Mama: No, ja wiem. I on tez chyba kiedys ogon mial, nie?
Ja: ...
Mama (ciszej, jakby do siebie): ... i kopytka?

(kurtyna)

wtorek, 7 czerwca 2011

Angielska pogoda, meksykanie i uciekajacy znajomi

Jak to sie stalo, ze nagle sie obudzilam i nastal czerwiec?

Guru chyba byl w poprzednim wcieleniu Meksykaninem, bo jego meksykanskie jedzenie jest zachwycajace. Moze to kwestia poprzedniego wcielenia wlasnie, moze wedzonej papryki (to jest magiczny skladnik patatas bravas w Taller de Tapas w Barcelonie - lata trwalo zanim ten skladnik zidentyfikowalam!) a moze meksykanskiego temperamentu... Kto wie? Swoja droga to slyszalam o takich, ktorych najwyzszym zyciowym marzeniem jest zostanie Meksykaninem wlasnie. I to sa cele i marzenia calkiem powazne.

Calkiem powazne jest tez to, ze w Anglii w tym roku odwolano lato. Zima byla zimna, wiosna byla zimna i zapowiada sie ze lato bedzie czasem mialo czkawke i wtedy sie zapomni i bedzie cieple. Poza tym planuje byc zimne. Nie ma to jak uciec przed polska zima do Anglii. Teraz angielskie zimy rownie zasniezone jak polskie, a angielskie lato jest za to mokre i chlodne. Czas pomyslec o poludniowym wybrzezu tego kontynentu. Albo przynajmniej o wakacjach gdzies blizej rownika, bo inaczej dojde do wniosku ze przynajmniej mitenki warto zawsze miec przy sobie jesli nie rekawiczki. Bo szalik nosze juz przy sobie zawsze od jakiegos czasu.

Europa i jej media chca mi przetrawic resztki intelektu. Nie dam sie. Czytam druga ksiazke na temat sfery publicznej (hmm, nie wiem czy tak sie to nazywa po polskiemu) i niedlugo o niczym innym nie bede w stanie rozmawiac. Niech mi ktos podrzuci jakis inny temat do rozmow, prosze. Znajomi mnie strasza, ze mnie porzuca jesli jeszcze raz przemowie o Unii Europejskiej.

Dzis na koniec beda wisienki symbolizujace moja tesknote do slonecznej pogody. Odkad zaczelam pisac tego posta chyba moje marudzenie zostalo wysluchane, bo za oknem swieci piekna jasnosc. Wiatr przemilcze.