piątek, 29 lipca 2011

Tabelki i seriale BBC

Nie wiem ki diabel we mnie wstapil, ze pomyslalam ze bede sie bawic w statystyki z sukcesem. Trzeci dzien siedze z nosem w tabelkach. W Excelu. Do przedwczoraj jeszcze nie wiedzialam za bardzo do czego excel sluzy, teraz prowadze agresywna kampanie by zostac Miss Excel 2011. Promotor nie odpisuje, tabelki sa nieskonczenie dlugie, a wszystkie gazety wygladaja po 48 godzinach przed komputerem tak samo. Nastepnym razem kiedy najdzie mnie ochota pisania pracy magisterskiej zapytajcie mnie prosze czy mam za duzo wolnego czasu albo czy zycie mi niemile. Zycie mi mile jak najbardziej, ale milsze byloby gdybym mogla sobie wyprodukowac jakies ciasto. Na ciasto ostanio nie bylo czasu. Ba, nie bylo nawet czasu za bardzo na pelzanie po internecie w poszukiwaniu ciast. Czas jest tylko na tabelki - luksus czasu wolnego przez ostatnie kilka dni nie byl mi dany.

Wczoraj nie pamietam kiedy poszlam spac. Obudzilam sie, bo Guru niosl mnie z kanapy do lozka.*.
Nastepnym razem obudzilam sie, bo zadzwonil budzik. Szkoda, ze zadzwonil bo akurat rozmawialam z kims we snie o architekturze w Lodzi. Ciekawa skad tyle wiedzialam o architekturze w Lodzi, skoro jedyne o czym ostatnio mysle to kryzys w Grecji. Za ta prace magisterska Grecja mi powinna postawic darmowe wakacje. Chyba az napisze do ambasady.

* Teraz bedzie recenzja jedynej czynnosci jaka wykonalam w ciagu ostatnich kilku dni, ktora nie byla zwiazana z tabelkami. Na kanapie zasnelam ogladajac serial BBC pt. "Sherlock". Mamy w nim Sherlocka H. najbardziej znanego na swiecie detektywa, ale mamy go w Londynie XXI w. Sherlock jest aspoleczny, wredny i samolubny a biega za nim ciapowaty Dr. Watson. Intryga polega na tym, ze morduja ale tylko Sherlock jest na tyle sprytny (i blyskotliwy) ze jest w stanie polaczyc ze soba chinskie wzorki aby odczytac szyfr. Mamy wspolczesny Londyn, zlych chinczykow (ach ci imigranci!) i kulturalna intryge bo chodzi o przemyt antykow. Oczywiscie Sherlock wszystko odkrywa a przy tym nikogo nie slucha, wszystkich denerwuje, ale jako ze wszystko mu idzie jak po masle, to wszyscy pod koniec wybaczaja mu jego nieumiejetnosc zachowania sie w towarzystwie. Brzmi znajomo? Tak, takich Sherlockow i innych mentalistow wyskoczylo w serialach ostatnio jak muchomorow pod brzozami na lace. Fabula jest w nich przewidywalna jak naglowki Faktu, a postacie ograne mimo, ze sila sie na oryginalnosc. Dialogom brakuje polotu (mimo, ze nasz glowny bohater jest wg scenariusza piekielnie inteligentny i bluskotliwy) a intrygi po prostu nie wciagaja. Prosze winic House MD, bo to House zapoczatkowal manie na anty-bohaterow w telewizji. I tak "Sherlock" BBC ukradl postac Conana Doyle'a by wtloczyc ja w popularny ostatnio wredny tym. A wszystko to na Canary Wharf w City. Gdyby nie to, ze glowne postacie nosza imiona klasykow literatury obawiam sie, ze serial w ogole by sie nie sprzedal. A takiego aspolecznego, blyskotliwego Sherlocka zreszta tez juz widzielismy. I jesli sie nie jest Robertem Downey Juniorem to sie powinno ta postac obchodzic z daleka.

czwartek, 21 lipca 2011

Jedna z lepszych recenzji filmowych

"Wlasnie obejrzalam X-Men Origins: Wolverine. Recenzja: Prostacka fabula, przez 2 godziny na ekranie Hugh Jackman, czesto topless, czasem nago. 5 gwiazdek."

Trudno sie nie zgodzic.

(recenzja nie jest moja, nalezy do Sophie)

wtorek, 19 lipca 2011

Sernik i inne pozytywne wibracje

Przyzwyczajam sie do statystyki poprzez obliczanie ile procent pracy magisterskiej mam juz napisane. Nie ma sie czym chwalic, ale z drugiej strony 27% jest lepsze niz nic, prawda? Od 27% juz tylko rzut beretem (z antenka) do jednej trzeciej. Taka statystyke umiem i lubie, bo to jest pozytywna statystyka.

Pozytywne jest tez to, ze za dwa tygodnie bede w domu. Tam wszystkie statystyki swiata wydaja sie mniej straszne. A poza tym bede te statystyki pokonywac w cieniu bluszczu na tarasie. Bedzie pieknie.

Rownie pozytywny jest tez sernik, ktory wytworzylam w zeszlym tygodniu (nawet chyba juz o nim wspominalam). Brownie juz umiem, muffinow nie lubie, torty mi duzo mniej straszne a truskawki w zalaly sklepy. Logicznym wnioskiem z tej sytuacji bylo wytworzenie mojego pierwszego w zyciu sernika. Nie bede oszukiwac, ze mi wyszedl. Moze nie wygladal jak oryginal, ze wspomnianej w poprzednim poscie ksiazki Cake Days, to smakowal dokladnie tak, jak na oryginalnym zdjeciu wygladal. Zuzylam do niego wiecej sera nic jestescie sobie w stanie wyobrazic i na dodatek bylo w nim mascarpone. O, i bita smietana. I caly cukier swiata. A potem temu wszystkiemu zrobilam saune w piekarniku, bo zanurzylam to w wodzie. Nie wiem jak sie oficjalnie taka metoda pieczenia nazywa, ale powinna sienazywac sauna. Pracochlonne sa takie serniki, ale uwierzcie mi - warto bylo. Mniam, mniam.
Prosze oto ciasto:



Guru mial wczoraj pierwsza lekcje polskiego nie-ze-mna. Razem poddalismy sie juz dawno temu, bo moja znajomosc rodzimej gramatyki byla zbyt ograniczona, a nie mam zadnego podrecznika do gramatyki w domu. Poza tym nie moglam sie nie smiac slyszac "Pshepłasham. Nje mówie popolsku. Iestem angielski". Tak, mozecie sobie wyobrazic moja powazna mine. Od wczoraj chyba juz ze dwanascie razy sie sobie przedstawilismy i ze cztery razy musialam tlumaczyc, ze ja nie "Pan", jak juz to "Pani, a tak w ogole to ja jestem "Ty". Jeszcze bedzie ciekawie, nawet jesli tylko miny Guru przy probach wymowy roznicy miedzy 'c', 'ć' i 'czy' beda nam dostarczac rozrywki, o samych rozmowach juz nie wspominajac.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Grecja i ciastkarnia Hummingbird

Grecki kryzys mnie przerosl i powrocilam do stylu uczenia sie z czasow matury. Rozlozylam sie z calym swoim dobytkiem na lozku. Mam dookola siebie wszystkie samoprzylepne kartki jakie znalazlam w biurku, najgrubszy zeszyt z notatkami i jakies osiem zlepionych ze soba tasma klejaca stron opisujacych chronologie zdarzen w Grecji. Zajmuje cale lozko, czyli jest dokladnie tak, jak w czasie matur z ta tylko roznica, ze wtedy mialam pojedyncze lozko, a teraz king size. O tempora, o mores!

Na pocieszenie mam tez kolo siebie Cake Days wydana przez Hummingbird Bakery w Londynie, ktora utrzymuje mnie w stanie rownowagi psychicznej. Cokolwiek wydarzy sie w Grecji, ciastka w Cake Days beda wygladaly tak samo pieknie. Nic nie zmaci spokoju w opisach przepisow i nic nie upolityczni fotografii. Nic nie bedzie zle odczytane, a jesli tak to konsekwencje bledow nie wyjda poza kuchnie. Cake Days jest moja ulubiona ksiazka mimo, ze nie ma fabuly. Ma za to rozowa okladke i tony czekolady wewnatrz. Musze ja przegladac w malych ilosciach, poniewaz wole miec zawsze ochote na wiecej niz osiagnac przesyt. Poza tym czasem musze ja odkladac na polke, bo za bardzo mnie odciaga od pracy magisterskiej. Tak, jesli lubicie piec ciasta, ciasteczka, tarty, chlebki czy muffiny to Cake Days jest dla Was. A jesli do tego wizualna strona jedzenia jest dla Was rownie wazna jak walory smakowe potrawy, to tym bardziej powinniscie przejrzec te ksiazke. A potem probowac kazdego przepisu po kolei, tylko powoli, zeby starczylo Wam jak najdluzej.


Z wiadomosci innych jest deszcz w Anglii. To taka wiadomosc jak wcale. W Grecji kryzys, w Anglii deszcz - swiat nie jest jednak az tak dynamiczny jak by sie na pierwszy rzut oka wydawalo.

[Hummingbird Bakery
Cake Days
wyd. Harper Collins
£20
(na Amazonie mozna upolowac taniej)]

wtorek, 12 lipca 2011

O tym jak FedEx pchnal mnie w ramiona hipokryzji

Dzisiejszy post sponsorowany jest przez ciasteczka Digestives, europejska biurokracje i kartonowe osamotnienie.

Czy wspominalam juz moze, ze wszyscy wyprowadzili sie z Bristolu i zostalam ja? Zostal tez Charlie ale on sie nie liczy. Zreszta fajnie zostal, skoro jest godzina dziesiata wieczorem a on jeszcze jest w Londynie. Charlie bedzie, ale nie dzisiaj. Zostala tez Anita. Ona sie tez nie liczy. Zostal James, ale on ma tendencje pol-zjawiania sie - jest, ale jakoby go nie bylo. W zwiazku z tym pozostaly mi tylko ciasteczka Digestives i herbata. Jest tez ambitny plan pomalowania paznokci. To malowanie paznokci to jakas kolejna nerwica natrecrw w moim wykonaniu. Moze malowanie paznokci mnie uspokaja? 
W kazdym razie Bristol jest troszeczke bardziej pusty i troszeczke nierealny. Nie ma z kim pojsc na kawe i nie ma z kim pojsc na spacer. Juz o narzekaniu nie wspominajac, bo nawet nie ma na co (i kogo) narzekac. Bristol ucichl - wszyscy skonczyli studia, spakowali walizki i wrocili do domu. Mieszkaja teraz miedzy kartonami i wszyscy rowna marudza, ze sie nudza. I ze rodzice sa do nich nie przyzywczajeni. Nikt jednak nie planuje ucieczki - ani oni, ani rodzice. Przynajmniej nie przez chwile.

Swoja droga jestem w trakcie robienia pierwszego w zyciu sernika. Trzymajcie za mnie kciuki.

Miala tez byc europejska biurokracja. Europejska biurokracja wycisnela ze mnie dzisiaj siodme poty - latalam jak kot z pecherzem miedzy biblioteka, kserem a wydzialem. Dobrze, ze emaile chodza ze mna wraz z internetem, bo jeszcze musialabym latac do sali komputerowej w calym tym amoku. Na szczescie po wielogodzinnym boju zebralam wszystkie dokumenty, jakich europejska biurokracja ode mnie oczekiwala i wyruszylam wyslac je w kierunku Luksemburga. 

Czy Wy wiecie ile kosztuje wyslanie listu w rozmiarze A4 wazacego 49g FedExem do Luksemburga?
...
...
...
...
...
49 funtow. 

Tak. Czterdziesci, kurtka-watowana, dziewiec. Funtow. Funt od kazdego grama. Generalnie powiedzialabym, ze jestem zwolenniczka kapitalizmu i uwazam, ze trzeba wspierac prywatne firmy, a konkurencja jest zdrowa. Dzisiaj musialam swoje poglady szybko zrewidowac. Weszlam jako kapitalistyczna swinia, wyszlam jako socjalistyczny hipokryta. Potulnie zebralam swoje daty, podpisy, dyplomy i referencje i udalam sie stanac w kolejce ze wszystkimi na poczcie. Poczta jest panstwowa i za ta sama usluge zazyczyla sobie 7 funtow. Nagle zrozumialam dlaczego Marx do niektorych przemawia, ale moje zrozumienie nie poszlo az tak daleko, bym miala ochote jeszcze raz przeczytac Manifest Komunistyczny. Od kazdej reguly sa wyjatki i moim wyjatkiem od wiary w prywatna wlasnosci i kapitalizm beda od dzis uslugi pocztowe. Dopiero jak w przyszlym tygodniu okaze sie, ze moja przesylka nie dotarla na miejsce bede sie przepraszala z FedExem. Zreszta, co ja sie dziwie - wszyscy widzielismy jak skonczyl Tom Hanks kiedy raz lecial z FedExem. Jego najlepszym kumplem zostala pilka, a zeby mu odpadaly bez znieczulenia.

Moral z dzisiejszych przygod jest taki: Po pierwsze - omijajcie FedEx z daleka. Biurokracje tez omijajcie, a jesli sie nie da, nauczcie sie ja kochac - pamietajcie, ze na fladze Unii sa zlote gwiazdki. Mnie to pomaga w chwilach zwatpienia. Po drugie - zawsze miejscie pod reka ciastka na wypadek, gdyby znikneli Wam wszyscy znajomi. To tez pomaga w chwilach zwatpienia.

(dzis nie ma zdjecia, bo sernik jeszcze nie skonczony)

poniedziałek, 11 lipca 2011

Tarta mi sie marzy

Wlasnie sobie uswiadomilam, ze ostatnie kilka postow to pierwsze posty pisane przeze mnie w lipcu od przynajmniej pieciu lat. Na tym blogu to moje pierwsze, a nie mam dostepu do starego bloga wiec nie jestem w stanie sprawdzic czy tam pisywalam w lipcu. Chociaz bardzo w to watpie - lipiec i sierpien to normalnie miesiace, kiedy jestem poza zasiegiem internetu i cywilizacji. Zajeta bieganiem po lakach, jedzeniem tart cytrynowych, gubieniem sie po Wloskich drogach, ogladaniems tarych kosciolow i witaniem dnia Martini Asti. Nie ma jak wakacyjna dekadencja.

W tym roku porzucilam ja na rzecz (chyba wspomnianej juz) pracy magisterskiej i na razie, cytujac upadajacy telewizyjny talk-show "konca nie widac". Marzy mi sie taka wakacyjna dekadencja, nawet jesli trwalaby tylko chwilke. Nareszcie w tym roku wiem po co wymyslono wakacje - po to, zebysmy mieli na co czekac. Ja odliczam dni do samolotu do domu w przyszlym miesiacu. Moze bede miala przed soba jeszcze ocean slow do napisania, ale przynajmniej bede to robic w pieknych okolicznosciach przyrody i miejmy nadzieje, karmiona tartami. A potem skoncze i bede miala wakacje - nawet jesli beda trwaly tylko chwilke.

Znalazlam w internecie papeterie. Zapisalam ja sobie do zakladek i teraz probuje na nia nie patrzec. To jest test mojej wytrzymalosci. Prezenty bede sobie mogla sprawiac jak cos juz w zyciu osiagne, a nie tak po prostu bo mam na nie ochote. Jedna papeteria w tym miesiacu wystarczy.

Na koniec bedzie czerwony mak na zielonym polu. A teraz zmykam przegladac archiwa gazet wszelakich.

środa, 6 lipca 2011

O tym jak zostalam Samarytaninem

Zostalam dobrym Samarytaninem. W zeszlym tygodniu przyjelam pod swoj dach poltorej kilograma ryzu, osiem rodzajow niedokonczonego makaronu, dwie butelki bialego octu winnego i pol opakowania arborio. W tym tygodniu zaczelam od ceramicznej formy na tarte. Poprzednia wlascicielka zarzekala sie, ze ma wystarczajaco takich naczyn w domu. Dorzucila jeszcze trzy male foremki do zapiekania. Wszystko to przyjelam, bo w koncu foremek nigdy nie za duzo a ryz w koncu zjem. Makaron rowniez (ocen winny jest troszke bardziej problematyczny w tej kwestii... kiedy mysle o rozwiazaniu tego probelmu jedyne co przychodzi mi do glowy to "Zywcem Zapeklowana" Teatrzyku Zielona Gęś).

Dzis jednak o pomoc poprosily mnie istoty zywe. Moze nie oddychaja w podobny sposob do mojego, moze potrzebuja troszke mniej slonca niz ja sama a ich powierzchnia jest troszeczke jak na moje gusta za zielona, ale kurcze ... nie mozna kwiatkow tak po prostu zostawic na pastwe losu i suszy. Wyprowadzic sie z mieszkania i nie zabrac trzech zielonych doniczek? Nie, nie. Nie moglam kolo tego przejsc obojetnie. Tak oto jestem troszeczke skonfudowana wlascicielka dwoch aloesow i jednego drzewka pienieznego (znanego tez jako Grubosz Jajowaty). Nie wiem czy kiedykolwiek wczesniej wspominalam, ze z zestawu "flora i fauna" tylko do fauny otrzymalam talent i cierpliwosc. Mnie lepiej kwiatkow nie zostawiac, bo jestem w stanie opiekowac sie tylko tym co ma futerko i przypomina, ze trzeba je nakarmic. Psy, koty, swinki morskie, konie (podejrzewam tez ze krowy i kozy) - w porzadku. Lemury - z przyjemnoscia! Ale aloesy mnie jakos nigdy nie pociagaly. Ani tego poglaskac ani nawiazac jakas relacje. Jestem chyba jedyna znana mi osoba, ktora potrafi ususzyc kaktus i utopic bambus. A wszystkie te porazki poczynilam w dobrej wierze... Coz, internet mowi mi, ze oba gatunki sa wyjatkowo latwe w obsludze. Nie ma jak wyzwanie. Szczegolnie takie wywolane wspolczuciem.

Teraz zamiast czytac o mediach w Unii Europejskiej (wiem, ja zawsze o tym samym), czytam przesadzaniu aloesow. Kazda wymowka jest dobra. Praco magisterska - bye bye. Kaso w Obi albo innej Castoramie - welcome.

A na koniec - zielonosc naturalna, zaraz po deszczu. Ta zajmuje sie Maman i ta zielonosc ma sie zawsze dobrze. A zeby nie bylo, ze przesadzam to dodam, ze w tej zielonosci plawi sie czasem w cieniu Cicius. To musi byc dobra zielonosc.

Slonko mi sie marzy