niedziela, 29 lipca 2012

Potrzeba tworzenia niejedno ma imię

Obudziłam się dzisiaj z wielką potrzebą stworzenia czegoś w kuchni.

Miewam czasami wielką ochotę coś wytworzyć. Malarzem odkąd się pamiętam byłam średnim i po tym, jak zauważyłam, że niebo powinno wypełniać całą przestrzeń nad horyzontem a nie tylko górny pasek a konie nie mają uśmiechów na szyi porzuciłam tę ścieżkę kariery. Mogłabym Wam ewentualnie ściany pomalować, ale chyba nie ufam sobie na tyle, żeby Wam to proponować. Moja nauczycielka plastyki (później ambitnie przemianowanej na "sztukę") nie wykryła moich wczesnych zapędów kubistycznych i zamiast chwalić uśmiechnięte po łopatki konie, stawiała mało zachęcające oceny. Jeśli miałam być współczesnym Rembrandtem, to wina leży po jej stronie.

Lepienie z plasteliny też mi nie szło i teraz jedynym przejawem manualnych mych zdolności są malowane raz w roku pisanki. Skrobię na nich z wielką pasją, ale przy młodszej, od zawsze bardziej manualnie uzdolnionej, siostrze raczej nie mam startu. Stawiam więc na pisanki koncepcyjne. Była Bukolika wiejska, była Bitwa o Anglię, była Ściana Floydów i inne równie rzadko spotykane motywy Wielkanocne.

Próbowałam też garncarstwa i ceramiki. Lepienie garnków uwielbiam i przez dwa lata ich lepienia regularnie wyrobiłam w sobie miłość do ceramiki. Im prostsza, tym lepsza. Nagle kolorowe szkliwa robią na mnie wrażenie i mam nawet swoje ulubione kolory. Nic pięknego nie udało mi się ulepić, a wszystko co spełnia swoje zamierzone zadanie ulepiłam z pomocą osób bardziej ode mnie utalentowanych. Niestety żaden domowy piekarnik nie rozgrzewa się do 1000⁰C, więc nawet jeśli ulepiłabym sobie coś w domu z gliny, to nie mam możliwości tego uprażyć do stanu używalności. Moich prac nikt jednak raczej w żadnej galerii nie postawi, a najlepszy komplement z jakim spotkały się moje skorupy to, że są "proste", i że "wyglądają jakby klasa wyższa średnia kupowałaby je sobie w słoneczne niedzielne popołudnie w Clifton, żeby postawić je bez celu na na swoich nieużywanych sekretarzykach". 

Przyjemność sprawia mi pisanie. Lubię wziąć do ręki pióro i pisać listy. Kartki i pocztówki też mi sprawiają przyjemność i wysyłam je rodzinie zawsze z tą samą pasją. Ale pisanie jest za czyste. Przy pisaniu trudno się ubrudzić (chyba, że poliżemy stalówkę) i chyba tego mi troszkę brakuje. Gdybym pisała na takich wielkich kartkach jak A0, to może przynosiłoby mi ono jeszcze więcej satysfakcji. A tak, pisanie, mimo że jest moją ulubioną formą wyżywania się estetycznie (bo nie zaryzykuję stwierdzenia "artystycznie". nie mnie poziom sztuki i artyzmu tu oceniać) jest za mało fizyczne. 

I tu wracamy do prozaicznego sedna i początku mojej niedzieli. Obudziłam się i musiałam upiec ciasto. A jak już wpadłam (jeszcze w piżamie) do kuchni to znalazłam w niej też dynię i czerwoną cebulę, które aż się prosiły żeby je jakoś wykorzystać. Kiedy reszta stolicy dopingowała kolarzom, jak robiłam domową maślankę (z braku laku... i tak dalej) i piekłam czosnek. Gdyby ktoś mi powiedział jeszcze pięć lat temu, że dla przyjemności będę w niedziele robić dwa ciasta i jedną kolację "na jutro" to z kpiny chyba bym go opluła pitym w tym czasie Cosmopolitanem (to faza sprzed pięciu lat). Ja i garnki? Co to, to nie! Ja i formy do ciasta? Przecież ja mąkę mylę z solą. Wolne żarty! 
Najprzyjemniej jest zaskoczyć samą siebie. Bo co może być fajniejsze nić opaćkana ciastem z owocami piżama w niedzielny poranek? Chyba tylko koncepcyna pisanka i "rustykalny" (dla niewtajemniczonych to eufemizm na "krzywy i amatorski") garnek z gliny. Następnym razem zaserwuję ciasto na własnie ukręconym talerzu. To dopiero będzie spełniona potrzeba tworzenia.

Na koniec będzie (wyjątkowo) tematycznie. Ciasta i ciasteczka ukulane moimi własnymi łapkami.


wtorek, 10 lipca 2012

Czarna słoneczna dziura

Troszkę się zrobiło zamieszanie w okolicy i ono chyba powoduje, że jestem wieczorami zmęczona i nie siadam przed komputerem. Pamiętam, że były takie czasy, że tyle w ciągu dnia czytałam, że wieczorem nie miałam ochoty na książki i oglądałam House'a. Teraz tyle czasu spędzam przed komputerem, że wolny czas mam ochotę spędzać z dala od wszelkich ekranów. A zdjęcia mi się nazbierały do przejrzenia jeszcze z początku czerwca. Albo doba jest za krótka albo mam zbyt interesujące życie by zająć się wszystkim.

Weekend spędziłam słuchając narzekania, że jest za gorąco w wykonaniu wszystkich, którzy w tym roku zostali przez pogodę troszkę rozpieszczeni i zapomnieli co to jest zimno i chodzenie w kurtce w lipcu. Jedni prosili o piętnaście stopni i deszcz, inni prosto z mostu mówili, że nie cierpią upałów i wolą mrozy. Cóż, ja przy swoich szesnastu stopniach i wszechobecnej mżawce myślałam, nawet czy nie złożyć jakiemuś bóstwu ofiary dziękczynnej za pierwszy piękny weekend od mojego pamiętnego wyjazdu do Brukseli (pamiętnego głównie dlatego, że świeciło słońce). Prawda jest taka, że w tym roku (aż do minionego weekendu) najwięcej godzin w słońcu spędziłam na pokładzie Airbusa 320. Przyczyna jest prosta - na pułapie 11 kilometrów nad ziemią zawsze świeci słońce, no chyba że rozciąga się przed nami idealnie rozgwieżdżona noc. Wcale nie latam dużo, bo te cztery czy sześć godzin w miesiącu nie powinno zastępować mi całych zasobów witaminy D. Zamiast słońca powinnam się przerzucić na życie na czekoladzie. Nawet jeśli biorąc pod uwagę, że dobra czekolada kosztuje niemało i tak wyjdzie mi taniej niż to całe latanie w poszukiwaniu zbawiennych UVA i UVB. Zresztą do czego to doszło, żeby UVA i UVB były zbawienne? Toż to teoretycznie same paskudztwa, ale tygodnie mrocznej posuchy spowodowały, że nawet wizja lekkiego poparzenia słonecznego wydaje mi się lepsza niż życie w ciągłej ciemności.

Nadramatyzowałam jak zwykle i teraz oddalę się w kierunku pracy. W końcu na urlop też trzeba sobie zapracować.

Na koniec ta, której słońca nigdy nie jest mało. Teraz leży w krzakach, ale strategicznie ma brzuszek wystawiony na sam upał. Główkę ma na szczęście grzecznie schowaną w liściach:

IMG_7836

wtorek, 3 lipca 2012

Młodość nie wieczność

Były kiedyś takie piękne czasy, kiedy bilet na koncert kosztował 20 funtów. Za 30 funtów można było pójść na każdy zespół świata, a 60 funtów kupowało przepustkę do koncertowego nieba (taką z powitalnym drinkiem i koszulką zespołu). Dzisiaj, żeby zobaczyć byle cover-band trzeba zapłacić tę nieszczęsną trzydziestkę. 60 funtów kupi nam bilety na Muse, owszem, ale będziemy Matta Bellamy szukać chyba z teleskopem. No i będzie trzeba przynieść swój własny odtwarzacz muzyczy, żeby móc usłyszeć koncert - puszczamy naszą ulubioną płytę (jeśli mamy jakiś album live, tym bardziej przekonująco), zatapiamy oko (tylko jedno!) w naszym teleskopie i już możemy cieszyć się dobrze wydanymi trzema stówami. Za te pieniądze nie tylko kupicie nową płytę (ta we wrześniu, dla tych niezorientowanych, zwie się The 2nd Law) ale też zostanie Wam niezły kapitał na resztę dyskografii jeśli nie macie albo na kilka flaszek wina, żeby się pogibać do Muse na imprezie ze znajomymi. Przełknęłam gorzko swoje 60 funtów i mam nadzieję, że nie będę musiała przed koncertem studiować astronomii żeby zobaczyć zespół. No, i że nowa płyta mi się spodoba, bo w końcu kupiłam bilety na coś czego jeszcze nie słyszałam. A były takie czasy, że podobny bilet kosztowałby połowę tej ceny...

A jak już przy "takich czasach", które były jesteśmy, to byłam kilka tygodni temu odwiedzić stare, oksfordzkie śmieci. Fala wspomnień, falą wspomnień. Miło było zajrzeć we wszystkie dobrze znane kąty, powspominać piękne beztroskie czasy i poczuć ducha wcale nie tak, jakby się mogło wydawać odległej matury. Wszystko to było przyjemną wycieczką Aleją Wspomnień, bo Oxford teraz i Oxford wtedy nie bardzo się od siebie różnią. Już moja czujność zostala uśpiona, kiedy wylądowałyśmy z Asiylą na farmie jej rodziców. I tam też czas jakby stanął i niewiele się zmieniło. Przynajmniej tak mi się wydawało aż nie zleciało się na powtanie rodzeństwo Asiylii. Ostatni raz widziałam tych dwoje najmniejszych ... hmm... jak ich mama karmiła ich łyżeczką i całe awokado mieli rozgniecione na dziobach aż po czoło. A przyszła mnie przywitać dwunastolatka (!!!) i ośmiolatek... Pierwsze co powiedziałam (zanim o tym pomyślałam) to: "Jeja! Jak Wy urośliście! A pamiętacie mnie?" Głupie pytanie. Oczywiście, że nie pamiętali. Ci starsi też nie. Najgorsze, że ja ich pamiętałam. Co więcej pamiętam, jak mnie różni dziwni znajomi wpadający czasem do nas w odwiedziny dzielili się zawsze jedną i tą samą nudną wiadomością: że urosłam. Dzieci tak już mają, że rosną i całe dzieciństwo zastanawiałam się co w tym takiego rewolucyjnego dla wszystkich tych, którzy w końcu już swój przydział wzrostu zaliczyli. No i proszę, zupełnie przypadkowo sama zostałam jednym z tych nudnych dorosłych. Potem tylko to potwierdziłam odmawiając trzymania w ręce małych kurczaczków.

Dzisiaj kolega ze studiów Will B. powiedział, że nie widzieliśmy się prawie pół roku. Ostatni raz oboje byliśmy studentami a dzisiaj on narzekał na to, że wypłata wyglądała dobrze, aż nie odprowadzono od niej podatku. Żebym siedziała nad lunchem (to samo w sobie jest szokujące) i słuchała narzekań na podatki w wykonaniu znajomego którego nie widziałam pół roku... Takie rzeczy robią tylko ludzie dorośli. Z rozpaczy aż sobie kupiłam na pocieszenie kolczyki. Chciałam takie z tęczami, kucykami pony albo przynajmniej w jakieś uśmiechnięte słoneczka czy kotki, ale niestety mieli tylko kółka i inne kamienie pseudo/szlachetne. Nawet sklep z kolczykami powiedział mi dziś, że świat poszedł naprzód i tylko moja samo-świadomość została w tyle.

Na pocieszenie zostają mi drogie jak nigdy wcześniej bilety na Muse i wino. Również drogie, ale to dobry pierwszy krok do nadgoniena za światem - kupić wino droższe niż to które się kupowało kiedy bilety na koncerty były po dwadzieścia funtów.

Na koniec będzie Kopenhaga. Tak, znowu. Jeszcze mi na długo wystarczy.

Copenhagen
ps. chciałam jeszcze napisać coś o kremach pod oczy, ale okazuje się, że z całym moim naciąganiem i tendencją do przerysowania nie mam żadnej wiedzy o kremach pod oczy więc nie mogę na nie nawet ponarzekać.

poniedziałek, 2 lipca 2012