niedziela, 2 grudnia 2012
Miało nie być o polityce
Cisza na blogu zapadła ze względów głównie profesjonalnych. Całej prawdy o pracy pisać nie wypada, a ostatnio pisałabym same średnio pozytwyne rzeczy. Wielka ponadnarodowa instytucja dla której pracuję nie jest tu winna i nie będę na nią brudów w internecie wylewać. Inni robią to wystarczająco często i jeszcze na dodatek kłamliwie, więc szkoda żebym od wewnątrz też robiła bałagan.
Z newsów profesjonalnych wartych uwagi na pewno jest wycieczka do Brukseli. Niestety zamiast zrobić jakieś zdjęcie Europie przez duże "E" ja zrobiłam zdjęcie drinka z hotelu. Ponadnarodowa instutucja się szarpnęła na piękny hotel dla mnie na jedną noc. Chciałam z niego zakosić urny ozdobne i maszynę do mycia butów. I przy okazji barmana, bo Margarity robił pierszej klasy. W planach było belgijskie piwo, ale to może następnym razem. O ile w ogóle będzie następny raz. Zobaczymy. O tym kiedy indziej.
Jeszcze bardziej wart wspomnienia jest Tony Blair. Chciałabym powiedzieć, że poznałam premiera Blaira, ale to byłaby przesada. Widziałam go za to całkiem z bliska i gadane miał dokładnie tak, jak za czasów kiedy był u władzy. Ja zawsze Tony'ego lubiłam. Powiedzieć to głośno w Anglii, to wciąż co prawda skazywanie się na dobrowolne towarzyskie wygnanie, ale ostracyzm mnie nie przeraża. Blaira lubiłam i Blaira lubię. Wykład o Europie wygłosił fantastyczny i na dodatek w fantastycznym stylu. Rzadko kiedy sobie myślę "ale fajnie by było być politykiem", ale patrząc na Blaira przez ułamek sekundy taka przerażająca myśl mi przemknęła przez któryś z płatów mózgu. Na szczęście potem Tony przestał opowiadać o Europie i czar prysł. Jedno jest pewnie - słuchając go przygotowanego (w czasie wykładu) i nie (w czasie pytań po wykładzie) w ogóle nie dziwi, że facet trzy razy z rzędu wygrał wybory w tym kraju. Z taką charyzmą można tylko wybory wygrywać. No i może jeszcze iść na wojnę w Iraku, ale o tym sza. A potem sprytnie zostawić jako swojego zastępce Gordona B.
Zasiadłam do komputera z założeniem, że tym razem nie będzie o polityce, i jak zwykle wyszło o polityce. Dobrze, że dzisiaj cały dzień spędziłam robiąc ciasta, kolację i inne zupy. Jakoś się człowiek musi rozerwać.
Na koniec będzie zimowa ławeczka bez Tony'ego Blaira, ale za to w słonku:
środa, 21 listopada 2012
poniedziałek, 19 listopada 2012
Limonki i kapusty i polityka, która wszędzie się wciśnie
Wice-premier nam się zdymisjonował. Ciekawe co dalej z nim będzie i kto go zastąpi. Taka polska polityka bez Waldka Pawlaka już nie będzie ta sama. Samo-dymisje na tle honorowym (jeśli tak można nazwać tą wice-premierową z dzisiaj) to chyba polityczna rzadkość. Wice-premier odszedł ponieważ nie zdobył poparcia partii. Nie głosuję na PSL i nie mam zamiaru, ale pana premiera Pawlaka raczej szanuję za dzisiejszą decyzję i w przyszłych dysputach politycznych będę o tym pamiętać.
Aż szkoda, że prezes tak twardo trzyma się partyjnego stołka i ani myśli o samo-dymisji. Taka ideologiczna czystka w opozycji mogłaby być dobra. Chociaż jeśli trotyl nie pomógł (prezesowi, a nie prezydentowi!) w odejściu, to podejrzewam, że tutaj nic nie pomoże. Zresztą - prezes nie może odejść na tle ideowym, ponieważ jego jedyną ideologią jest to, co nie jest ideologią rządu. Płynna to i wszechstronna ideologia. Wszystko co nie jest Donaldem Tuskiem, jest ideologią prezesa. Szczególnie jeśli jest możliwość połączenia tego z wątkiem smoleńskim.
Machiavelli napisał dawno temu, że polityka nie ma związku z moralnością. Miał chłop rację wtedy i ma rację teraz (informacja wewnętrzna: nie przeczytałam jeszcze artykułu o Machiavellim z poprzedniej polityki - coś mi się chyba urodziło w podświadomości po weekendowych rozmowach politycznych i nie tylko)
Z bardziej przyjemnych przemyśleń była wizyta Limonki w Londku. Limonka została przeciągnięta po sklepach, po parkach, galeriach i kawiarniach. Została zagadana, pokrzepiona kawą, nakarmiona na śniadaniach na mieście, zarzucona wiedzą lokalną, problemami mniej i bardziej przyziemnymi. Mimo, że jak wszyscy wiemy mam tendencje do słowo-toku i szybkiego marszu Limonka nie narzekała i teraz mamy nadzieję, że do nas wróci prędko. Żegnać się nigdy nie jest fajnie, ale na pocieszenie mam kurtkę zimową i całe kilogramy makaronu udon w lodówce. Ewentualne smutki zaleję sosem rybnym z ... limonkami.
Na koniec będzie kapusta. Czy to nie jest najpiękniejsza kapusta jaką kiedykolwiek widzieliście?
Aż szkoda, że prezes tak twardo trzyma się partyjnego stołka i ani myśli o samo-dymisji. Taka ideologiczna czystka w opozycji mogłaby być dobra. Chociaż jeśli trotyl nie pomógł (prezesowi, a nie prezydentowi!) w odejściu, to podejrzewam, że tutaj nic nie pomoże. Zresztą - prezes nie może odejść na tle ideowym, ponieważ jego jedyną ideologią jest to, co nie jest ideologią rządu. Płynna to i wszechstronna ideologia. Wszystko co nie jest Donaldem Tuskiem, jest ideologią prezesa. Szczególnie jeśli jest możliwość połączenia tego z wątkiem smoleńskim.
Machiavelli napisał dawno temu, że polityka nie ma związku z moralnością. Miał chłop rację wtedy i ma rację teraz (informacja wewnętrzna: nie przeczytałam jeszcze artykułu o Machiavellim z poprzedniej polityki - coś mi się chyba urodziło w podświadomości po weekendowych rozmowach politycznych i nie tylko)
Z bardziej przyjemnych przemyśleń była wizyta Limonki w Londku. Limonka została przeciągnięta po sklepach, po parkach, galeriach i kawiarniach. Została zagadana, pokrzepiona kawą, nakarmiona na śniadaniach na mieście, zarzucona wiedzą lokalną, problemami mniej i bardziej przyziemnymi. Mimo, że jak wszyscy wiemy mam tendencje do słowo-toku i szybkiego marszu Limonka nie narzekała i teraz mamy nadzieję, że do nas wróci prędko. Żegnać się nigdy nie jest fajnie, ale na pocieszenie mam kurtkę zimową i całe kilogramy makaronu udon w lodówce. Ewentualne smutki zaleję sosem rybnym z ... limonkami.
Na koniec będzie kapusta. Czy to nie jest najpiękniejsza kapusta jaką kiedykolwiek widzieliście?
środa, 7 listopada 2012
Media (naprawdę) kłamią
Wiele w życiu przeczytałam głupot w gazetach. Przeczytałam o tym jak jakiś biedak nie śpi bo trzyma kredens i o przerażającym ataku wściekłego bobra. Dla mediów nie ma świętości i nikt się przed nimi nie ukryje. Doda, dwugłowa krowa sąsiada, Donald Tusk, lekarze, zdradzieckie bociany lecące na Litwę, nawet mini-ronda - wszyscy muszą się mieć na baczności, bo nadgorliwi dziennikarze tabloidów wskoczą im zaraz do majtek, samochodów, siatek z zakupami i obory by wygrzebać na nich jakieś brudy.
Plotka jest nośna i nie trudno w mało ciekawych faktach o ciekawych ludziach (zwierzętach, przedmiotach) o nadinterpretację. Tabloidy w końcu głównie liczą na sprzedaż swojego nakładu, bo to ona nakręca reklamodawców a reklamodawca to postać dla mediów święta. Pamiętam jak kilka dobrych lat temu, kiedy jeszcze plotki ze świata medialnego mnie nie obchodziły któryś z dobrze prosperujących właścicieli, którejś z dobrze prosperujących telewizji prywatnych w Polsce powiedział (na prywatnym przyjęciu w prywatnym gronie), że gdyby mógł, to w ramówce na każdą godzinę miałby 45 minut reklam i 15 minut programu. Te 15 minut muszą przecież przytrzymać oglądającego, tak jak te 250 słów musi przyciągnąć uwagę czytelnika. Uwaga jest w dzisiejszych czasach krótko-trwała, więc sensacja sprzedaje się lepiej. Niuanse to zbyteczne słowa, a fakty to niepotrzebne szczegóły.
I tu dochodzimy do sedna problemu. Fakty w dzisiejszych czasach są w mediach towarem tracącym na wartości szybciej niż waluta wspólnoty europejskiej. Codziennie czytamy w gazetach sprostowania i codziennie przechodzimy obok naciągania faktów w mediach obojętnie.
W tym tygodniu w Polsce posypało się kilka medialnych głów. Redaktor naczelny Rzeczpospolitej został zwolniony po sześciu dniach medialnej burzy jaką spowodował artykuł jasno mówiący, ze na pokładzie TU-154 (a raczej na tym, co z pokładu zostało) znaleziono materiały wybuchowe. W artykule trudno doszukiwać się niedopowiedzeń. Autor, Cezary Gmyza, sugeruje, że Premier jest świadom, i że stanowiska w tej sprawie wciąż nie ma. Nie trzeba było długo czekać na reakcję opozycji, która zaraz zapytała czy premier tylko skaże opozycję na banicję czy też od razu zamorduje. "Prawda" nareszcie wyszła na jaw. Zwolnienie Gmyza i redaktora Wróblewskiego zostało oczywiście nazwane "zamachem na wolność słowa".
Jeśli tego typu rewelacje są dla Was szokujące, to tego typu przykładów namnożyło się ostatnio więcej. Dziś rano Daily Mail opublikował artykuł, w którym jasno stwierdził, ze Parlament Europejski chce zakazać dzieciom książek opisujących "tradycyjne rodziny". Rewelacje te poparte zostały raportem Komisji ds Kobiet i Uprawnienia, który w swojej ostatniej publikacji sugeruje działania mające na celu zwiększenie równości płciowej w Europie. Szok, horror - unia chce zrujnować naszym dzieciom dzieciństwo.
Na pierwszy rzut oka Daily Mail ma z Rzepą niewiele wspólnego. A potem patrzymy bliżej, czytamy przytoczone przykłady i ... okazuje się, że obie gazety kłamią. Oskarżenie o kłamstwo to sprawa w życiu publicznym dość ważka, ale to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy słowo kłamstwo jest adekwatne.
Rzeczpospolita doszukała się trytolu i niktrogliceryny (i pośrednio zamachu) na podstawie oświadczenia prokuratury o "substancjach wysokoenergetycznych". Prokuratura w czasie pisania artykułu przez pana Gmyza słowem nie wspomniała o żadnym trytolu. Zaraz później zresztą szybko wyjaśniła, że nic o żadnym trytolu jej nie wiadomo.
Daily Mail natomiast użył jako swojej wymówki raportu na temat stereotypach płciowych. Raport Komisji (tutaj jest oryginał) został spowodowany tym, że zarobki kobiet są wciąż niższe i nagle zupełnie niewinna sugestia wprowadzenia bardziej współczesnych modeli rodziny w mediach (z przykładem reklam w telewizji, a nie książek) została rozdmuchana do nagłówka: "Teraz Unia zabierze dzieciom książki". Tak, Unia już się śpieszy, żeby odbierać nam Muminki, bo mama Muminka chodzi w fartuszku zamiast biegać po Dolinie Muminków z neseserem i iPadem w Louboutinach.
Nie wiem jak Wam, ale mnie oba artykuły wydają się umyślnym wprowadzaniem czytelnika w błąd. W języku potocznym takie zachowanie nazywa się kłamstwem. Rzepie zwolniono redaktora naczelnego, ale na Daily Mail nie ma bata - dziś zakazane książki, jutro prostowane banany a pojutrze Czwarta Rzesza z Heil Merkel. Tysiące ludzi codziennie rano kupują gazetę i nawet nie wie, że zapłaciła właśnie za kłamstwa. I to takie grubymi nićmi szyte - oparte nawet nie na plotkach, ale na wybujałej wyobraźni autora, który na co dzień ma czelność rozdawać ludziom wizytówki, na których zwie się dziennikarzem.
Rzeczpospolita doszukała się trytolu i niktrogliceryny (i pośrednio zamachu) na podstawie oświadczenia prokuratury o "substancjach wysokoenergetycznych". Prokuratura w czasie pisania artykułu przez pana Gmyza słowem nie wspomniała o żadnym trytolu. Zaraz później zresztą szybko wyjaśniła, że nic o żadnym trytolu jej nie wiadomo.
Daily Mail natomiast użył jako swojej wymówki raportu na temat stereotypach płciowych. Raport Komisji (tutaj jest oryginał) został spowodowany tym, że zarobki kobiet są wciąż niższe i nagle zupełnie niewinna sugestia wprowadzenia bardziej współczesnych modeli rodziny w mediach (z przykładem reklam w telewizji, a nie książek) została rozdmuchana do nagłówka: "Teraz Unia zabierze dzieciom książki". Tak, Unia już się śpieszy, żeby odbierać nam Muminki, bo mama Muminka chodzi w fartuszku zamiast biegać po Dolinie Muminków z neseserem i iPadem w Louboutinach.
Nie wiem jak Wam, ale mnie oba artykuły wydają się umyślnym wprowadzaniem czytelnika w błąd. W języku potocznym takie zachowanie nazywa się kłamstwem. Rzepie zwolniono redaktora naczelnego, ale na Daily Mail nie ma bata - dziś zakazane książki, jutro prostowane banany a pojutrze Czwarta Rzesza z Heil Merkel. Tysiące ludzi codziennie rano kupują gazetę i nawet nie wie, że zapłaciła właśnie za kłamstwa. I to takie grubymi nićmi szyte - oparte nawet nie na plotkach, ale na wybujałej wyobraźni autora, który na co dzień ma czelność rozdawać ludziom wizytówki, na których zwie się dziennikarzem.
piątek, 2 listopada 2012
Najlepsza referencja
"Ty jesteś takim paradoksalnym połączeniem młodzieńczej niewinności z pewnością siebie spotykaną u czołgów"
Rzecznik prasowy dużej europejskiej instytucji
wypowiada się o mnie.
środa, 31 października 2012
Opowieści, duchy i Pan Dynia
Jak to jest że w zeszłym tygodniu na pytanie co u mnie, nie byłabym w stanie nic odpowiedzieć (poza ogólnym OK) a ten tydzień miał dopiero trzy dni i spokojnie mogłabym gadać, gadać i gadać i pewnie byście się wszyscy zanudzili na śmierć zanim skończyłabym opowiadać o poniedziałku.
Wczoraj ktos mnie wkurzył (tylko chwilowo, każdy z nas - nawet ja - jest tylko człowiekiem), dzisiaj uczyłam się jak korzystać z mediów społecznych i myśli mi się w związku z tym wszystkim nazbierało pełno.
Dziś jest jednak Halloween i nikt nie chce słuchać o mediach społecznych, jeśli można posłuchać o duchach. W tej kwestii też mam coś do powiedzenia, ponieważ Philip Pullman moi drodzy (ten od "Mrocznych Materii") napisał swoją wersję Baśni Braci Grimm. Książki jeszcze nie czytałam, ale mam taki zamiar, jako że ma piękną okładkę i Pullmana szanuję, mimo że czytałam tylko jedną jego powieść.
Philip Pullman w poniedziałek miał się spotkać z Neilem Gaimanem by porozmawiać o baśniach, o opowiadaniach i o opowieściach. Spotkać się mieli w Londynie i słuchać ich rozmowy w czasie spotkania miało ponad 1200 osób, ponieważ spotkanie miało się odbyć na scenie jednego z Londyńskich teatrów. Philipa Pullmana niestety zabrakło, ale za to baśń Grimmów przeczytała nam Audrey Niffenegger a potem Neil opowiadał o baśniach i o tym co jego wciąga w daną historię. Na końcu przeczytał nam swoje opowiadanie o duchach. W sam raz na Halloween. Ciarki mi przeszły po plecach i czułam, że 1999 osób siedzących w tym samym pomieszczeniu bało się w podobnym stopniu do mnie. To jest właśnie miara dobrej historii. Och, jak ja lubię dobre historie.
Jeśli też chcielibyście się troszkę pobać (i przy okazji posłuchać Neila), to też macie taką szansę: Na Audible można wspomniane właśnie opowiadanie ściągnąć za darmo. Wystarczy się zalogować i ściągnąć na swoją maszynę grającą muzykę. Neil je czyta. Może nie czyta go przed wami "live", ale i tak warto posłuchać. Może nawet lepiej. Zgaście światło, zapalcie świeczkę w swoim dyniowym lampionie i posłuchajcie "Click Clack Rattle Bag".
Na koniec będzie Mr Pumpkin. Tak do niego mówiłam odkąd przybył ze sklepu i tak już mu zostało. Mr Pumpkin nie ma pierwszego imienia i zawsze należy do niego mówić per "Mr Pumpkin".
niedziela, 28 października 2012
Czego mam a czego nie i dlaczego
Mam nowe biurko (a może to jest toaletka... więcej na niej lakierów do paznokci niż ołówków), nowy wok do chińskich nudli i porządek w szafie. Chyba miałam weekend. Wypakowałam też wszystkie zimowe ciuchy, schowałam wszystkie sukienki letnie i po raz pierwszy miałam ubrane kozaki. Wynika z tego, że przyszła chyba zima.
Nie mam za to dyni, a zbliża się wielkimi krokami Halloween. Ten błąd trzeba będzie w ciągu najbliższych godzin naprawić. Wszystkie dynie jakie się ostatnio przewinęły przez moje skromne włości nie wytrzymały dłużej niż 48 godzin. Zaraz kończyły w curry albo w risotto. W mojej okolicy trudno jest być dynią, bo ja ze wszystkich warzyw jesienią jestem najbardziej dynio-żercą. Chociaż bakłażany też powinny się trzymać pod koniec swojego sezonu z dala ode mnie.
Miałam też bilety na Muse, ale już nie mam bo mi oderwali od nich połowę i w zamian za to dali dwie godziny z Mattem Bellamy i kolegami. Chłopcy dali czadu tak, jak tylko chłopcy z Devon potrafią. A ja wiem, co mówię, bo znam chłopców z Devon.
Na koniec będzie ciasto marchewkowe mojego autorstwa. Pierwsze w życiu. Są w nim nawet orzechy, bo miłość nie zna granic. Jak miały być orzechy to dałam orzechy.
czwartek, 25 października 2012
Esej o inwestycjach (czyli dziś reformuję program nauczania)
Usiadłam dzisiaj w wolnej chwili z mocnym postanowieniem zaplanowania sobie emerytury.
Śmiejcie się, śmiejcie. Kremy na zmarszczki jeszcze przede mną, ale na planowanie przyszłości podobno nigdy nie jest za wcześnie. Dostałam jakiś czas temu bardzo bojowe zadanie dowiedzieć się więcej na temat funduszy inwestycyjnych. Widzę jak Wam miny zrzedły. I słusznie. Fundusze inwestycyjne to pojęcie, którego nie da się zdefiniować jednym zdaniem. Cytując któregoś z dobrze znanych profesorów z Cambridge: jeśli nie jesteś w stanie wyjaśnić swojego doktoratu w jednym zdaniu, to znaczy, że robisz coś źle. Ci, którzy wpadli na pomysł funduszy inwestycyjnych tej notki nie dostali. A może dostali i zignorowali.
Czasem się zastanawiam czy niektóre kwestie, jak na przykład rachunek za prąd, są pokomplikowane z satysfakcjonującą perfidią przez autorów. 19 lat kształcenia, setki egzaminów zdanych, dwa dyplomy później, a ja patrzę w rachunek za prąd jak ciele w malowane wrota. Jakieś tajemnicze znaki, jakieś słowa bez wyjaśnienia i numer telefonu jeśli mam jakieś pytania. Łapiesz za słuchawkę, a tam czeka cię 45 minut kolejki aż porozmawiasz z prawdziwym człowiekiem a nie maszyną. Tego typu zagrywki ze strony call-centres wydają mi się tajną akcją mającą na celu doedukować młodzież z zakresu muzyki klasycznej. Chociaż... młodzież chyba tam nie dzwoni, bo rachunki płacą im rodzice.
Ja niestety płacę swoje rachunki sama i chciałabym mieć gdzieś ulokowane pieniądze na przyszłe rachunki, z których z czasem spodziewam się rozumieć jeszcze mniej niż teraz (kiedy teoretycznie umysł mam wciąż świeży... mhm...). Tutaj właśnie przydałyby się nam fundusze inwestycyjne. Tylko ... skąd wziąć taki fundusz. Przeczytałam chyba tonę artykułów ogólnych, ale wydaje się, że to strefa języka angielskiego (i polskiego) do której trzeba mieć specjalny kod. Czym się różni ISA od OEICs? Albo investment trust od unit trust? Banki wydają się najprostszym rozwiązaniem. Przychodzisz a oni zdzierają z ciebie kasę (surprise, surprise) i inwestują ją w to, co uznają za stosowne. A może niezależny doradca finansowy? Ale taki pieron przecież za darmo ci doradzać nie będzie. A co jeśli zada mi jakieś trudne pytanie? Zaraz będzie wiedział, że my nic nie wiemy.
Znalazłam książkę o funduszach inwestycyjnych w księgarni w zeszły weekend. Otwarłam na pierwszej stronie i już pierwsze zdanie musiałam przeczytać trzy razy. I i tak byłam w stanie tylko zgadywać co znaczyło. Książka kosztowała 30 funtów i po chwili wahania zostawiłam ją tam, gdzie ją znalazłam. Jeśli nie rozumiem pierwszego zdania, to jak mogę liczyć, że te 30 funtów zrobi ze mnie milionera przed emeryturą.
Jakie są zatem wnioski z tej jakże niejasnej sytuacji? Wbrew pozorom wnioski są proste - zamiast wciskać mi pieprzone całki i inne prawa Ohma, mogliby wprowadzić do szkół zajęcia z zarządzania własnym kapitałem. Albo jeszcze lepiej - strata czasu jaką są zajęcia z przedsiębiorczości wymienić na nowe: finanse dla każdego. A w ogóle najlepiej byłoby wymienić zajęcia z religii na takie zajęcia. Jeśli wszyscy mamy religię raz w tygodniu przez 9 (czy 10) lat szkoły, a rok szkolny ma około 35 tygodni, to wychodzi na to, że 350 godzin lekcyjnych (czyli ponad 262 zegarowe godziny) moglibyśmy spędzić na omawianiu rożnicy między ISA a OEICs, a nie udając, że nie warto rozmawiać o różnicy między Jahwe a Allahem. Dla tych bardziej bigoteryjnych byłby wybór - albo krzew gorejący albo fundusze hedgeingowe (ha, ha, ha, żenujący żart prowadzącego poligloty)
Wykształcenie jest super i strasznie się cieszę, że wiem czym się różni cukier prosty od złożonego, i że Kanada jest największym producentem lnu na świecie. Im jednak jestem starsza tym bardziej się zastanawiam nad tym wszystkim czego mnie szkoła nie nauczyła i teraz zaległości muszą nadrabiać cierpliwi rodzice, albo ja sama, na szybko i bez żadnego programu nauczania. Życie jest jednak jedną wielką niespodzianką. A już myśleliśmy, że pozjadaliśmy wszystkie rozumy po gimnazjum, prawda?
Na koniec będzie zachód słońca na wsi. On jest za darmo i nie trzeba się o nim dowiadywać po znajomości.
Śmiejcie się, śmiejcie. Kremy na zmarszczki jeszcze przede mną, ale na planowanie przyszłości podobno nigdy nie jest za wcześnie. Dostałam jakiś czas temu bardzo bojowe zadanie dowiedzieć się więcej na temat funduszy inwestycyjnych. Widzę jak Wam miny zrzedły. I słusznie. Fundusze inwestycyjne to pojęcie, którego nie da się zdefiniować jednym zdaniem. Cytując któregoś z dobrze znanych profesorów z Cambridge: jeśli nie jesteś w stanie wyjaśnić swojego doktoratu w jednym zdaniu, to znaczy, że robisz coś źle. Ci, którzy wpadli na pomysł funduszy inwestycyjnych tej notki nie dostali. A może dostali i zignorowali.
Czasem się zastanawiam czy niektóre kwestie, jak na przykład rachunek za prąd, są pokomplikowane z satysfakcjonującą perfidią przez autorów. 19 lat kształcenia, setki egzaminów zdanych, dwa dyplomy później, a ja patrzę w rachunek za prąd jak ciele w malowane wrota. Jakieś tajemnicze znaki, jakieś słowa bez wyjaśnienia i numer telefonu jeśli mam jakieś pytania. Łapiesz za słuchawkę, a tam czeka cię 45 minut kolejki aż porozmawiasz z prawdziwym człowiekiem a nie maszyną. Tego typu zagrywki ze strony call-centres wydają mi się tajną akcją mającą na celu doedukować młodzież z zakresu muzyki klasycznej. Chociaż... młodzież chyba tam nie dzwoni, bo rachunki płacą im rodzice.
Ja niestety płacę swoje rachunki sama i chciałabym mieć gdzieś ulokowane pieniądze na przyszłe rachunki, z których z czasem spodziewam się rozumieć jeszcze mniej niż teraz (kiedy teoretycznie umysł mam wciąż świeży... mhm...). Tutaj właśnie przydałyby się nam fundusze inwestycyjne. Tylko ... skąd wziąć taki fundusz. Przeczytałam chyba tonę artykułów ogólnych, ale wydaje się, że to strefa języka angielskiego (i polskiego) do której trzeba mieć specjalny kod. Czym się różni ISA od OEICs? Albo investment trust od unit trust? Banki wydają się najprostszym rozwiązaniem. Przychodzisz a oni zdzierają z ciebie kasę (surprise, surprise) i inwestują ją w to, co uznają za stosowne. A może niezależny doradca finansowy? Ale taki pieron przecież za darmo ci doradzać nie będzie. A co jeśli zada mi jakieś trudne pytanie? Zaraz będzie wiedział, że my nic nie wiemy.
Znalazłam książkę o funduszach inwestycyjnych w księgarni w zeszły weekend. Otwarłam na pierwszej stronie i już pierwsze zdanie musiałam przeczytać trzy razy. I i tak byłam w stanie tylko zgadywać co znaczyło. Książka kosztowała 30 funtów i po chwili wahania zostawiłam ją tam, gdzie ją znalazłam. Jeśli nie rozumiem pierwszego zdania, to jak mogę liczyć, że te 30 funtów zrobi ze mnie milionera przed emeryturą.
Jakie są zatem wnioski z tej jakże niejasnej sytuacji? Wbrew pozorom wnioski są proste - zamiast wciskać mi pieprzone całki i inne prawa Ohma, mogliby wprowadzić do szkół zajęcia z zarządzania własnym kapitałem. Albo jeszcze lepiej - strata czasu jaką są zajęcia z przedsiębiorczości wymienić na nowe: finanse dla każdego. A w ogóle najlepiej byłoby wymienić zajęcia z religii na takie zajęcia. Jeśli wszyscy mamy religię raz w tygodniu przez 9 (czy 10) lat szkoły, a rok szkolny ma około 35 tygodni, to wychodzi na to, że 350 godzin lekcyjnych (czyli ponad 262 zegarowe godziny) moglibyśmy spędzić na omawianiu rożnicy między ISA a OEICs, a nie udając, że nie warto rozmawiać o różnicy między Jahwe a Allahem. Dla tych bardziej bigoteryjnych byłby wybór - albo krzew gorejący albo fundusze hedgeingowe (ha, ha, ha, żenujący żart prowadzącego poligloty)
Wykształcenie jest super i strasznie się cieszę, że wiem czym się różni cukier prosty od złożonego, i że Kanada jest największym producentem lnu na świecie. Im jednak jestem starsza tym bardziej się zastanawiam nad tym wszystkim czego mnie szkoła nie nauczyła i teraz zaległości muszą nadrabiać cierpliwi rodzice, albo ja sama, na szybko i bez żadnego programu nauczania. Życie jest jednak jedną wielką niespodzianką. A już myśleliśmy, że pozjadaliśmy wszystkie rozumy po gimnazjum, prawda?
Na koniec będzie zachód słońca na wsi. On jest za darmo i nie trzeba się o nim dowiadywać po znajomości.
ps. jak już dowiem się czym są fundusze inwestycyjne, to będę mogła za niewielką opłatą podzielić się z Wami tą wiedzą.
niedziela, 21 października 2012
poniedziałek, 15 października 2012
Biurokracje i Alan Rickman pije herbatę
Moja pierwsza tarte tatin w piekarniku, mój mężczyzna na drinkach, bałagan opanowany, więc może czas na jakieś troszkę bardziej intelektualnie zajmujące zajęcia. Co prawda i tarta i mężczyzna są intelektualnie zajmujący - tarta, jak to wszystko w kuchni co pierwsze wymagała prawie 200% skupienia. Ostatnio tak się wysilałam na końcowym egzaminie z teorii integracji europejskiej - ale nie ma jednak jak samotne rozrywki intelektualne.
Dzisiaj na tapecie mamy biurokrację. Wszystko zaczęło się od tego, że próbowałam sobie przypomnieć definicję państwa Maxa Webera. Różne myśli mi przychodzą o poranku w metrze i nie wszystkie są związane z potrzebą wypicia herbaty i przeklinaniem tłumu. Dzisiaj akurat trafił się Weber. Z tego już po zrobieniu sobie herbaty i opanowaniu kryzysu zamorskiego (szef jest w Brukseli i nie wiedział w którym ma być pokoju) wylądowałam na stronie o neo-instytucjonaliźmie. Wszystko to działo się tylko teoretycznie i całe to czytanie o tym, że instytucje rodzą nowe instytucje, i że każda instytucja kończy tak samo - na zbyt skomplikowanych strukturach wymyślonych by zachować przejrzystość a w istocie hamujących rozwój i zmniejszających wydajność. Może to wrodzony sceptycyzm, ale jakoś nie wzbudziło to we mnie głębszych przemyśleń.
Dopiero tknęło mnie kiedy Padre poprosił o jakiś dowód, że w zeszłym roku naprawdę byłam studentką. To już trzeci raz odpowiadam na tą samą prośbę tego samego urzędu w pięknym kraju nad Wisłą. I tu właściwie sprawa nagle nabrała tempa. Oddałam im najpierw (w styczniu lub lutym) mój dyplom magistra. Mało. Oddałam (późną wiosną) transkrypt każdej oceny. Jak się okazuje - też mało. Skruszona i ze wstydem zadzwoniłam dzisiaj na swój wydział z prośbą o zaświadczenie, że w tych a tych datach byłam studentką danej instytucji.
Nie ma w tym nic szokującego - to fakt. Ale szokujące dla przeciętnego zjadacza chleba powinno być to, że
a) ja nie zdziwiłam się za bardzo, kiedy okazało się, że mój dyplom magisterski jeszcze o studiowaniu nie zaświadcza
b) instytucja, która dyplom wydała też się nie zdziwiła.
Co ma zatem piernik do przysłowiowego wiatraka?
Otóż to, że trzy dramatis personae tego przedsięwzięcia (urząd kraju na Wisłą, ja i administracja instytucji, która wydała mi dyplom) mają ze sobą chcąc nie chcąc wiele wspólnego. Wszyscy są blisko związani z instytucjami. A instytucje to biurokracje. A biurokracje to zaświadczanie o zaświadczaniu zaświadczeń. Jedyny oburzony sytuacją (choć nią nie zdziwiony) jest Padre. Padre jest też jedyny normalny, bo sytuacja jest ze wszech miar oburzająca. Jeśli mój dyplom nie wystarczy, to co kurczę wystarczy? I tak papierki produkują papierki i cała armia urzędników państwowych (i międzynarodowych) namnaża sobie obowiązków, pracy i w końcowym stadium - wypłaty. I tak kręci się świat biurokracji. Chyba to nie takie dziwne, że sam się nakręca a wszystkie duże instytucje są do siebie podobne.
Przerażającym jest dzień w którym zdajesz sobie sprawę, że potrafisz myśleć jak biurokrata.
Na osłodę będzie Alan Rickman pijący herbatę. Alan Rickman nawet herbatę piję podniośle.
Dzisiaj na tapecie mamy biurokrację. Wszystko zaczęło się od tego, że próbowałam sobie przypomnieć definicję państwa Maxa Webera. Różne myśli mi przychodzą o poranku w metrze i nie wszystkie są związane z potrzebą wypicia herbaty i przeklinaniem tłumu. Dzisiaj akurat trafił się Weber. Z tego już po zrobieniu sobie herbaty i opanowaniu kryzysu zamorskiego (szef jest w Brukseli i nie wiedział w którym ma być pokoju) wylądowałam na stronie o neo-instytucjonaliźmie. Wszystko to działo się tylko teoretycznie i całe to czytanie o tym, że instytucje rodzą nowe instytucje, i że każda instytucja kończy tak samo - na zbyt skomplikowanych strukturach wymyślonych by zachować przejrzystość a w istocie hamujących rozwój i zmniejszających wydajność. Może to wrodzony sceptycyzm, ale jakoś nie wzbudziło to we mnie głębszych przemyśleń.
Dopiero tknęło mnie kiedy Padre poprosił o jakiś dowód, że w zeszłym roku naprawdę byłam studentką. To już trzeci raz odpowiadam na tą samą prośbę tego samego urzędu w pięknym kraju nad Wisłą. I tu właściwie sprawa nagle nabrała tempa. Oddałam im najpierw (w styczniu lub lutym) mój dyplom magistra. Mało. Oddałam (późną wiosną) transkrypt każdej oceny. Jak się okazuje - też mało. Skruszona i ze wstydem zadzwoniłam dzisiaj na swój wydział z prośbą o zaświadczenie, że w tych a tych datach byłam studentką danej instytucji.
Nie ma w tym nic szokującego - to fakt. Ale szokujące dla przeciętnego zjadacza chleba powinno być to, że
a) ja nie zdziwiłam się za bardzo, kiedy okazało się, że mój dyplom magisterski jeszcze o studiowaniu nie zaświadcza
b) instytucja, która dyplom wydała też się nie zdziwiła.
Co ma zatem piernik do przysłowiowego wiatraka?
Otóż to, że trzy dramatis personae tego przedsięwzięcia (urząd kraju na Wisłą, ja i administracja instytucji, która wydała mi dyplom) mają ze sobą chcąc nie chcąc wiele wspólnego. Wszyscy są blisko związani z instytucjami. A instytucje to biurokracje. A biurokracje to zaświadczanie o zaświadczaniu zaświadczeń. Jedyny oburzony sytuacją (choć nią nie zdziwiony) jest Padre. Padre jest też jedyny normalny, bo sytuacja jest ze wszech miar oburzająca. Jeśli mój dyplom nie wystarczy, to co kurczę wystarczy? I tak papierki produkują papierki i cała armia urzędników państwowych (i międzynarodowych) namnaża sobie obowiązków, pracy i w końcowym stadium - wypłaty. I tak kręci się świat biurokracji. Chyba to nie takie dziwne, że sam się nakręca a wszystkie duże instytucje są do siebie podobne.
Przerażającym jest dzień w którym zdajesz sobie sprawę, że potrafisz myśleć jak biurokrata.
Na osłodę będzie Alan Rickman pijący herbatę. Alan Rickman nawet herbatę piję podniośle.
czwartek, 11 października 2012
Wielki powrót (wkrótce)
Obiecuję sobie (i Wam kochani czytelnicy - wiem, że tam jesteście: statystyki nie kłamią), że w którymś pięknym, nieodległym w czasie momencie coś tutaj napiszę. Na razie byłam zbyt zajęta polowaniem na lisy, jeżdżeniem po Europie i potem denerwowaniem się w pracy, żeby jeszcze bawić się słowami i silić na błyskotliwość.
Wielki powrót wkrótce.
I z serii stare zdjęcia (nowe też będą wkrótce). Dopiero dzisiaj wpadłam na to, że mam takich kilka. Chyba zacznę je zbierać.
Wielki powrót wkrótce.
I z serii stare zdjęcia (nowe też będą wkrótce). Dopiero dzisiaj wpadłam na to, że mam takich kilka. Chyba zacznę je zbierać.
niedziela, 30 września 2012
Dialog prowokacyjny
Bliżej nieokreślona duża organizacja międzynarodowa.
Asystentka szefa: Na koniec mamy zaproszenia. Otwarcie wystawy eksplorującej stosunek ludzi do maszyn w XXI wieku.
Szef: Nie, dziekuję.
Asystentka: I jeszcze zaproszenie na dzień narodowy z Ambasady Arabii Saudyjskiej.
Szef: (milczy, ale widać, że się zastanawia): Wiesz co, pójdę, ale musisz mi obiecać, że Ty też pójdziesz. W bikini. Zobaczymy co powiedzą.
Na koniec pietruszka w słońcu:
Asystentka szefa: Na koniec mamy zaproszenia. Otwarcie wystawy eksplorującej stosunek ludzi do maszyn w XXI wieku.
Szef: Nie, dziekuję.
Asystentka: I jeszcze zaproszenie na dzień narodowy z Ambasady Arabii Saudyjskiej.
Szef: (milczy, ale widać, że się zastanawia): Wiesz co, pójdę, ale musisz mi obiecać, że Ty też pójdziesz. W bikini. Zobaczymy co powiedzą.
Na koniec pietruszka w słońcu:
poniedziałek, 24 września 2012
środa, 19 września 2012
Opinie opiniom nierówne (marudzę)
Ile raz spotkaliście się z różnicą zdań na temat postmodernizmu przy porannej przerwie na kawe?
Ale jeszcze zanim kawa się przefiltrowała już obsmarowaliście nieobecną w pracy koleżankę, prawda? Opinia opinii nie jest więc równa.
Każdy z nas ma jakieś tam opinie. Zdanie na temat dzisiejszej pogody (brzydka/ładna), zdanie na temat koleżanki z pracy (głupia/niegłupia), zdanie na temat Księżnej Cambridge (brzydka/ładna, powinna/nie powinna ściągać bielizny na wakacjach). Szpinak uwielbiamy albo nienawidzimy. Kolor purpurowy nam się podoba lub nie (opcja męska: nie wiemy co to jest purpurowy ale o fioletowym mamy zdanie, że nie warto jest mieć na ten temat zdania). I chciałabym widzieć jak próbujecie udawać, że nie macie wyrobionego zdania o Dodzie (albo innej Margarynie albo kto tam teraz jest na ustach tabloidów w kraju).
Ale jeszcze zanim kawa się przefiltrowała już obsmarowaliście nieobecną w pracy koleżankę, prawda? Opinia opinii nie jest więc równa.
Każdy z nas ma jakieś tam opinie. Zdanie na temat dzisiejszej pogody (brzydka/ładna), zdanie na temat koleżanki z pracy (głupia/niegłupia), zdanie na temat Księżnej Cambridge (brzydka/ładna, powinna/nie powinna ściągać bielizny na wakacjach). Szpinak uwielbiamy albo nienawidzimy. Kolor purpurowy nam się podoba lub nie (opcja męska: nie wiemy co to jest purpurowy ale o fioletowym mamy zdanie, że nie warto jest mieć na ten temat zdania). I chciałabym widzieć jak próbujecie udawać, że nie macie wyrobionego zdania o Dodzie (albo innej Margarynie albo kto tam teraz jest na ustach tabloidów w kraju).
Opinie są tanie i łatwe w obsłudze. Bierzemy jakiś temat i decydujemy się na "tak" lub na "nie". Życie w ten sposób można by sprzedawać niezdecydowanym jako "jeden długi odcinek iks-faktora".
I tak na temat konkurujących ze sobą zdesperowanych uczestników iks-faktora nie trudno sobie wyrobić zdanie. Posłuchaliśmy ich nieszczęsnego wycia do jury, posłuchaliśmy ich smutnych historii życiowych i zdecydowaliśmy czy ich lubimy czy nie. Jeśli jesteśmy bardzo zdecydowani, że przypadli nam do gustu możemy wysłać im wiadomość, dzięki której duża stacja telewizyjna zarobi pieniądze na naszej opinii. Łatwo, prosto i przyjemnie. Wysiłek intelektualny wymagany przy wyrabianiu sobie zdania na temat zwierząt pseudo-scenicznych w telewizji: minimalny, jeśli nie zerowy.
Jeszcze łatwiej jest mieć zdanie na temat szpinaku. Gotujemy (lub nie), wsadzamy do ust i nasze kubki smakowe odwalają całą robotę za nas. Zdanie na temat szpinaku wymaga więc jeszcze mniej wysiłku niż zdanie na temat ludzi (szczególnie tych w telewizji i w kolorowych gazetach). Chociaż tutaj zakładamy, że delikwent bez zdania wykazał się otwartością umysłu wymaganą do spróbowania szpinaku. Otwartość umysłu zdecydowanie wymaga wspięcia się na inny poziom intelektualny niż wyrobienie sobie zdanie na temat Kuby Wojewódzkiego. Kuba jest wszędzie, a szpinak można spróbować tylko na ochotnika, jeśli ma się więcej niż dwanaście lat. Spokojnie można więc szpinaku uniknąć, a Kuby nie.
Zupełnie inną beczką posiadania zdania jest zdanie na temat przyszłości projektu integracji europejskiej. Federalna Europa? Tak czy nie? Reforma emerytalna w Polsce? Dobra czy zła? Jak powinna wyglądać? Czy zamachy na amerykańskie misje dyplomatyczne w zeszłym tygodniu mówią coś więcej o krajach arabskich? Stronniczość mediów - wspomaga debacie publicznej czy nie? Dotacje na sztuki piękne - strata czasu i pieniędzy a może promowanie kultury?
Kolejnym (już ostatnim) etapem posiadania opinii jest zdanie na tematy wyższe - estetyka w filozofii, prawo moralne, miłość jako zjawisko chemiczne, sztuka renesansu (ogółem i dla wybranych szczegółem), metoda naukowa jako nowa religia, równość, wolność i tym podobne. Każdy może wykrzyknąć, że jest za wolnością. Ale moje pytanie brzmi czy chodzi o wolność pozytywną czy negatywną. Wolność słowa porzuciliśmy na poprzednim etapie. Tutaj poziom zaawansowania wymagany do posiadania zdania można określić tak: level: hard. Na tym etapie nie przyjdą nam z pomocą gazety i telewizja, większość z nas nie będzie się mogła posiłkować zdaniem kolegów i koleżanek.
Co więcej na wyższych etapach przywileju posiadania własnego zdanie proste "Jestem na tak" nie wystarcza. Bo jeśli wyraziliśmy zdanie, to pewnie w nie było ono wyrwane z kontekstu. Za chwilę będziemy musieli bronić naszej opinii.
Opinia to więc rzecz potencjalnie niebezpieczna. Możliwe, że będziemy musieli potrafić znaleźć na nią argumenty. Dużo łatwiej więc obronić sympatii do Księżnej Cambridge niż federalnej Europy. Wszystko sprowadza się do chęci poznania tematu i ... samych siebie.
Z dużą większością spotykanych osób mogę wymienić opinię na temat pogody. Chociaż przy minimalnej wyobraźni zdania na ten temat mogę też wymienić z moim kotem. Z podobną większością mogę też porozmawiać o Pani Cambridge (przepraszam, że wciąż ona, ale w ostatnim tygodniu z okładek pism wszelakich nie schodzi wcale i aż się boję otwierać lodówkę...). Ale ile razy w pracy zdarzyło Wam się porozmawiać o federaliźmie w Europie? Założę się, że mnie i tak więcej niż Wam, więc nie powinnam narzekać.
Wszystkie groźne i pewnie siebie koleżanki milkną i przy biurowym lunchu na 12 osób przy stole rozmawiają nagle tylko trzy. Kilka osób posłucha z zaciekawieniem. A kiedy dyskusja troszeczkę zwolni jedna z wcześniej milczących koleżanek powie: "Przecież niepisana umowa jest taka, że poza pracą nie rozmawiamy o pracy. Zauważyłam, że i ja i P i M mamy dokładnie ten same kolor lakieru na paznokciach. To mój ulubiony! Czerwonych niecierpię."
Opinia, niestety, opinii nierówna. Chyba pójdę sobie pomalować paznokcie. Na czerwono.
Na koniec pole w środku parku koło mojego nowego mieszkania. Miasto-niemiasto.
Zupełnie inną beczką posiadania zdania jest zdanie na temat przyszłości projektu integracji europejskiej. Federalna Europa? Tak czy nie? Reforma emerytalna w Polsce? Dobra czy zła? Jak powinna wyglądać? Czy zamachy na amerykańskie misje dyplomatyczne w zeszłym tygodniu mówią coś więcej o krajach arabskich? Stronniczość mediów - wspomaga debacie publicznej czy nie? Dotacje na sztuki piękne - strata czasu i pieniędzy a może promowanie kultury?
Kolejnym (już ostatnim) etapem posiadania opinii jest zdanie na tematy wyższe - estetyka w filozofii, prawo moralne, miłość jako zjawisko chemiczne, sztuka renesansu (ogółem i dla wybranych szczegółem), metoda naukowa jako nowa religia, równość, wolność i tym podobne. Każdy może wykrzyknąć, że jest za wolnością. Ale moje pytanie brzmi czy chodzi o wolność pozytywną czy negatywną. Wolność słowa porzuciliśmy na poprzednim etapie. Tutaj poziom zaawansowania wymagany do posiadania zdania można określić tak: level: hard. Na tym etapie nie przyjdą nam z pomocą gazety i telewizja, większość z nas nie będzie się mogła posiłkować zdaniem kolegów i koleżanek.
Co więcej na wyższych etapach przywileju posiadania własnego zdanie proste "Jestem na tak" nie wystarcza. Bo jeśli wyraziliśmy zdanie, to pewnie w nie było ono wyrwane z kontekstu. Za chwilę będziemy musieli bronić naszej opinii.
Opinia to więc rzecz potencjalnie niebezpieczna. Możliwe, że będziemy musieli potrafić znaleźć na nią argumenty. Dużo łatwiej więc obronić sympatii do Księżnej Cambridge niż federalnej Europy. Wszystko sprowadza się do chęci poznania tematu i ... samych siebie.
Z dużą większością spotykanych osób mogę wymienić opinię na temat pogody. Chociaż przy minimalnej wyobraźni zdania na ten temat mogę też wymienić z moim kotem. Z podobną większością mogę też porozmawiać o Pani Cambridge (przepraszam, że wciąż ona, ale w ostatnim tygodniu z okładek pism wszelakich nie schodzi wcale i aż się boję otwierać lodówkę...). Ale ile razy w pracy zdarzyło Wam się porozmawiać o federaliźmie w Europie? Założę się, że mnie i tak więcej niż Wam, więc nie powinnam narzekać.
Wszystkie groźne i pewnie siebie koleżanki milkną i przy biurowym lunchu na 12 osób przy stole rozmawiają nagle tylko trzy. Kilka osób posłucha z zaciekawieniem. A kiedy dyskusja troszeczkę zwolni jedna z wcześniej milczących koleżanek powie: "Przecież niepisana umowa jest taka, że poza pracą nie rozmawiamy o pracy. Zauważyłam, że i ja i P i M mamy dokładnie ten same kolor lakieru na paznokciach. To mój ulubiony! Czerwonych niecierpię."
Opinia, niestety, opinii nierówna. Chyba pójdę sobie pomalować paznokcie. Na czerwono.
Na koniec pole w środku parku koło mojego nowego mieszkania. Miasto-niemiasto.
wtorek, 11 września 2012
Pierwsze prawo termodynamiki emocjonalnej
Spałam już trzy razy w nowym mieszkaniu, mogę sobie więc pozwolić na kilka spostrzeżeń.
Droga do pracy zajęła mi niemożliwe pół godziny. Pół godziny do samego serca stolicy Europy (nie, nie mówimy o Tobie, Brukselo). Znaczyło to, że przeczytałam jeden a nie dwa i pół rozdziały książki, ale mogłam za to dwadzieścia minut dłużej spać. Gdybym była odważna pospałabym jeszcze trochę, ale na to mi wewnętrzna potrzeba punktualności nie pozwoliła.
Problem pojawił się w drodze powrotnej. Biuro opuszczałam zła jak nigdy (no, raz wcześniej mi się tak zdarzyło) i okazało się, że dom był zbyt blisko, żeby złość przechodzić i wkroczyć do nowego mieszkania odświeżonym i nie-zdenerwowanym. A jakby tego było mało, to nie miałam w mieszkaniu NIC do posprzątania. Nic tak nie pomaga na profesjonalne frustracje, jak naczynia do pozmywania, albo okno do umycia. Równie dobry jest tylko szybki spacer z psem albo godzina z gliną i glazurą. Mam też wrażenie, że szybki, intensywny galop zadziałałby jak magiczny eliksir. Dobrze, że ja jestem taka elastyczna - na razie myję okna, a na psy do zachodzenia, garnki do ulepienia i własne konie do zabiegania na śmierć jeszcze przyjdzie czas. Ewentualnie zawsze mogę się zapisać na kick-boxing. Będę sobie wtedy wyobrażać tego, który mnie zdenerwował i też mi pomoże.
Brak okien (psa, gliny, konia, worka do bicia) spowodował, że najpierw zalałam potokiem słów Nadzieję Światowej Fotografii (to nowa ksywka), potem podobnym tylko bardziej brutalnie szczerym potokiem uraczyłam Dobrze Zapowiadającego Się Prawnika, a potem napisałam epopeje o moim dniu w pracy do niezastąpionej Maman (ona ma ksywkę nie odnoszącą się do przyszłości. Maman była, jest i będzie Maman). Teraz piszę ekshibicjonistyczą część epopei tutaj.
Plotka głosi, że na złość dobre jest robienie własnego chleba. Dajcie mi drożdże a jeszcze będę sprzedawać rano przed pracą bagietki. Kiedyś lepiłam złe skorupy, teraz będę piec złe chleby. Jak się okazuje pierwszą zasadę termodynamiki można też zastosować do rzeczy dużo mniej fizycznych. Kto by pomyślał, ze po tylu latach ciepło wspomnę Pania Ficek..?
Na koniec będzie fotel na ulicy, czyli coś z zupełnie innej beczki:
Droga do pracy zajęła mi niemożliwe pół godziny. Pół godziny do samego serca stolicy Europy (nie, nie mówimy o Tobie, Brukselo). Znaczyło to, że przeczytałam jeden a nie dwa i pół rozdziały książki, ale mogłam za to dwadzieścia minut dłużej spać. Gdybym była odważna pospałabym jeszcze trochę, ale na to mi wewnętrzna potrzeba punktualności nie pozwoliła.
Problem pojawił się w drodze powrotnej. Biuro opuszczałam zła jak nigdy (no, raz wcześniej mi się tak zdarzyło) i okazało się, że dom był zbyt blisko, żeby złość przechodzić i wkroczyć do nowego mieszkania odświeżonym i nie-zdenerwowanym. A jakby tego było mało, to nie miałam w mieszkaniu NIC do posprzątania. Nic tak nie pomaga na profesjonalne frustracje, jak naczynia do pozmywania, albo okno do umycia. Równie dobry jest tylko szybki spacer z psem albo godzina z gliną i glazurą. Mam też wrażenie, że szybki, intensywny galop zadziałałby jak magiczny eliksir. Dobrze, że ja jestem taka elastyczna - na razie myję okna, a na psy do zachodzenia, garnki do ulepienia i własne konie do zabiegania na śmierć jeszcze przyjdzie czas. Ewentualnie zawsze mogę się zapisać na kick-boxing. Będę sobie wtedy wyobrażać tego, który mnie zdenerwował i też mi pomoże.
Brak okien (psa, gliny, konia, worka do bicia) spowodował, że najpierw zalałam potokiem słów Nadzieję Światowej Fotografii (to nowa ksywka), potem podobnym tylko bardziej brutalnie szczerym potokiem uraczyłam Dobrze Zapowiadającego Się Prawnika, a potem napisałam epopeje o moim dniu w pracy do niezastąpionej Maman (ona ma ksywkę nie odnoszącą się do przyszłości. Maman była, jest i będzie Maman). Teraz piszę ekshibicjonistyczą część epopei tutaj.
Plotka głosi, że na złość dobre jest robienie własnego chleba. Dajcie mi drożdże a jeszcze będę sprzedawać rano przed pracą bagietki. Kiedyś lepiłam złe skorupy, teraz będę piec złe chleby. Jak się okazuje pierwszą zasadę termodynamiki można też zastosować do rzeczy dużo mniej fizycznych. Kto by pomyślał, ze po tylu latach ciepło wspomnę Pania Ficek..?
Na koniec będzie fotel na ulicy, czyli coś z zupełnie innej beczki:
piątek, 7 września 2012
W biegu (jak ten czas)
Krucho coś z czasem w ostatnich tygodniach. Jak tak dalej pójdzie, to dołączę do tych zbyt zajętych na czytanie książek. Nie, nie, nie. Do nich nie planuję dołączać dopóki jeszcze mam na tyle oczu żeby widzieć literki bez pomocy lupy. A potem będzie mi czytał mój Kindle na głos, więc też będę czytać.
Widziałam wczoraj jak ktoś kupował zapachowy spray do poduszki. A zawsze zastanawiałam się jak wygląda potencjalny nabywca zapachowych spray'ów do poduszek. Właściwie wyglądał(a) normalnie. W życiu byście nie podejrzewali, że kupuje perfumy do pościeli.
Zdjęć też coś ostatnio nie było, ale obiecuję się poprawić. Na razie będą maliny i brzoskwinie z domu (już przez niektórych widziane dawno)
Widziałam wczoraj jak ktoś kupował zapachowy spray do poduszki. A zawsze zastanawiałam się jak wygląda potencjalny nabywca zapachowych spray'ów do poduszek. Właściwie wyglądał(a) normalnie. W życiu byście nie podejrzewali, że kupuje perfumy do pościeli.
Zdjęć też coś ostatnio nie było, ale obiecuję się poprawić. Na razie będą maliny i brzoskwinie z domu (już przez niektórych widziane dawno)
czwartek, 30 sierpnia 2012
A world of magnets and miracles
Jestem w tym tygodniu singlem w wielkim mieście.
Pomalowałam już paznokcie, wypiłam wino z przyjaciółką, obgadałam połowę (tę męską i tę w pracy) świata z góry na dół i byłam u fryzjera. Dzisiaj nawet się zbuntowałam i nie poskładałam łóżka, na którym spał mój wczorajszy gość.
Skończyłam też czytać pierwszą Annę Kareninę. Zabiorę się za zaległe Economisty.
A teraz słucham Floydów na najgłośniej jak się da.
Na koniec książki w Kopenhadze:
Pomalowałam już paznokcie, wypiłam wino z przyjaciółką, obgadałam połowę (tę męską i tę w pracy) świata z góry na dół i byłam u fryzjera. Dzisiaj nawet się zbuntowałam i nie poskładałam łóżka, na którym spał mój wczorajszy gość.
Skończyłam też czytać pierwszą Annę Kareninę. Zabiorę się za zaległe Economisty.
A teraz słucham Floydów na najgłośniej jak się da.
Na koniec książki w Kopenhadze:
piątek, 24 sierpnia 2012
Zbrodnie przeciw kulturze
Czytam "Anne Kareninę" i ją uwielbiam (książkę, bo Annę trochę mniej), kiedy nagle okazuje się, że angielski przemysł filmowy rzucił się na nią i efekty tego będzie można w kinach oglądać od 7 września. Nie czytając magazynów filmowych i nie mając telewizora zawsze jest sie na końcu kabla informacyjnego. Na szczęście reklamy na piętrowych autobusach nie kłamią i powiedziały mi, że muszę obejrzeć zwiastun.
Obejrzałam.
Książki jeszcze nie skończyłam, ale wiem, że Joe Wright i spółka zmaścili sprawę. Anną jest Keira Knightley, która tak się na Annę nadaje, jak moje wieszaki do ubrań nadają się na cedzak do makaronu. Jude Law jest jej mężem, a jakiś rozmyty wymoczek jest Wrońskim. A poza tym mam wrażenie, że zupełnie nie udało się autorom dojść do tego, o czym ta książka w ogóle jest. Coś o jakiejś Rosji, o jakiejś miłości i inne badziewia (tak wygląda zwiastun). Zresztą, czy taką książke można przerobić na dobry film? Mój dobry przyjaciel z liceum, którego ulubionym dziełem jest "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta (to najkrótszy rys charakteru, który w pełni kolegę oddaje) zaraz zgodził się z moimi uwagami wobec ekranizacji i pokazał zwiastun do kolejnej klasyki: "W drodze" Jacka Kerouac. Tam zamiast Keiry mamy dziewczynę mieniącego się na srebrno wampira. Książki nie czytałam, ale przyjaciel od Prousta czytał i jest zwiastunem obrażony. Ja w ramach solidarności również.
Oto zatem pytanie, które od przedwczoraj nie daje mi spokoju: ile jeszcze fantastycznych książek czeka na zmaszczenie przez przemysł filmowy? Z tej okazji znalazłam "99 najlepszych powieści" wg Guardiana i odhaczyłam to, co już przeczytałam.
Obejrzałam.
Książki jeszcze nie skończyłam, ale wiem, że Joe Wright i spółka zmaścili sprawę. Anną jest Keira Knightley, która tak się na Annę nadaje, jak moje wieszaki do ubrań nadają się na cedzak do makaronu. Jude Law jest jej mężem, a jakiś rozmyty wymoczek jest Wrońskim. A poza tym mam wrażenie, że zupełnie nie udało się autorom dojść do tego, o czym ta książka w ogóle jest. Coś o jakiejś Rosji, o jakiejś miłości i inne badziewia (tak wygląda zwiastun). Zresztą, czy taką książke można przerobić na dobry film? Mój dobry przyjaciel z liceum, którego ulubionym dziełem jest "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta (to najkrótszy rys charakteru, który w pełni kolegę oddaje) zaraz zgodził się z moimi uwagami wobec ekranizacji i pokazał zwiastun do kolejnej klasyki: "W drodze" Jacka Kerouac. Tam zamiast Keiry mamy dziewczynę mieniącego się na srebrno wampira. Książki nie czytałam, ale przyjaciel od Prousta czytał i jest zwiastunem obrażony. Ja w ramach solidarności również.
Oto zatem pytanie, które od przedwczoraj nie daje mi spokoju: ile jeszcze fantastycznych książek czeka na zmaszczenie przez przemysł filmowy? Z tej okazji znalazłam "99 najlepszych powieści" wg Guardiana i odhaczyłam to, co już przeczytałam.
- 1984, George Orwell, England, (1903-1950)
- Dom lalek Henrik Ibsen, Norway (1828-1906)
- Edukacja sentymentalna, Gustave Flaubert, France, (1821-1880)
- Absalomie, Absalomie! William Faulkner, United States, (1897-1962)
- Przygody Huckleberry Finna Mark Twain, United States, (1835-1910)
- Eneida Wirgiliusz, Italy, (70-19 BC)
- Anna Karenina Lew Tołstoj, Russia, (1828-1910) [właśnie czytam i uwielbiam]
- Umiłowana, Toni Morrison, United States, (b. 1931)
- Berlin Alexanderplatz, Alfred Doblin, Germany, (1878-1957)
- Miasto ślepców, Jose Saramago, Portugal, (b. 1922)
- The Book of Disquiet, Fernando Pessoa, Portugal, (1888-1935)
- The Book of Job, Israel. (600-400 BC)
- Bracia Karamazow, Fiodor M Dostojewski, Russia, (1821-1881)
- Buddenbrukowie, Thomas Mann, Germany, (1875-1955)
- Opowieści kanterberyjskie, Geoffrey Chaucer, England, (1340-1400)
- Zamek, Franz Kafka, Bohemia, (1883-1924)
- Children of Gebelawi, Naguib Mahfouz, Egypt, (b. 1911)
- Dziela zebrane, Jorge Luis Borges, Argentina, (1899-1986)
- Complete Poems, Giacomo Leopardi, Italy, (1798-1837)
- Opowiadania zebrane, Franz Kafka, Bohemia, (1883-1924)
- Opowiadania zebrane, Edgar Allan Poe, United States, (1809-1849)
- Confessions of Zeno, Italo Svevo, Italy, (1861-1928)
- Zbrodnia i kara Fiodor M Dostojewski, Russia, (1821-1881)
- Martwe dusze Nikolai Gogol, Russia, (1809-1852)
- The Death of Ivan Ilyich and Other Stories by Leo Tolstoy, Russia, (1828-1910)
- Dekameron Giovanni Boccaccio, Italy, (1313-1375) [fragmenty]
- The Devil to Pay in the Backlands by Joao Guimaraes Rosa, Brazil, (1880-1967)
- Diary of a Madman and Other Stories by Lu Xun, China, (1881-1936)
- Boska Komedia, Dante Alighieri, Italy, (1265-1321) [fragmenty]
- Don Kichot, Miguel de Cervantes Saavedra, Spain, (1547-1616)
- Eseje, Michel de Montaigne, France, (1533-1592)
- Baśnie i opowiadania Hans Christian Andersen, Denmark, (1805-1875)
- Faust, Johann Wolfgang von Goethe, Germany, (1749-1832)
- Gargantua and Pantagruel by Francois Rabelais, France, (1495-1553)
- Gilgamesh Mesopotamia, (c 1800 BC) [fragmenty]
- Złoty notes, Doris Lessing, England, (b.1919)
- Wielkie nadzieje, Charles Dickens, England, (1812-1870)
- Podróże Guliwera, Jonathan Swift, Ireland, (1667-1745)
- Gypsy Ballads by Federico Garcia Lorca, Spain, (1898-1936)
- Hamlet by William Shakespeare, England, (1564-1616)
- History by Elsa Morante, Italy, (1918-1985)
- Głód, Knut Hamsun, Norway, (1859-1952)
- Idiota Fiodor M Dostojewski, Russia, (1821-1881)
- Iliada Homer, Greece, (c 700 BC) [fragmenty]
- Independent People by Halldor K Laxness, Iceland, (1902-1998)
- Niewidzialny człowiek Ralph Ellison, United States, (1914-1994)
- Kubuś Fatalista i jego Pan, Denis Diderot, France, (1713-1784)
- Journey to the End of the Night by Louis-Ferdinand Celine, France, (1894-1961)
- Liście traw Walt Whitman, United States, (1819-1892)
- The Life and Opinions of Tristram Shandy by Laurence Sterne, Ireland, (1713-1768)
- Lolita, Vladimir Nabokov, Russia/United States, (1899-1977)
- Miłość w czasie zarazy, Gabriel Garcia Marquez, Colombia, (b. 1928)
- Pani Bovary, Gustave Flaubert, France, (1821-1880)
- Czarodziejska góra, Thomas Mann, Germany, (1875-1955)
- Mahabharata, India, (c 500 BC)
- Człowiek bez właściwości, Robert Musil, Austria, (1880-1942)
- The Mathnawi, Jalal ad-din Rumi, Afghanistan, (1207-1273)
- Medea Euripides, Greece, (c 480-406 BC)
- Memoirs of Hadrian, Marguerite Yourcenar, France, (1903-1987)
- Metamorfozy, Owidiusz, Italy, (c 43 BC)
- Middlemarch, George Eliot, England, (1819-1880)
- Dzieci północy, Salman Rushdie, India/Britain, (b. 1947)
- Moby-Dick, Herman Melville, United States, (1819-1891)
- Pani Dalloway Virginia Woolf, England, (1882-1941)
- Njaals Saga, Iceland, (c 1300)
- Nostromo, Joseph Conrad, England,(1857-1924)
- Odyseja Homer, Greece, (c 700 BC)
- Król Edyp, Sofokles, Greece, (496-406 BC)
- Ojciec Goriot, Honore de Balzac, France, (1799-1850)
- Stary człowiek i morze Ernest Hemingway, United States, (1899-1961)
- Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez, Colombia, (b. 1928)
- The Orchard, Sheikh Musharrif ud-din Sadi, Iran, (c 1200-1292)
- Otello, William Shakespeare, England, (1564-1616)
- Pedro Paramo, Juan Rulfo Juan Rulfo, Mexico, (1918-1986)
- Pippi Pończoszanka, Astrid Lindgren, Sweden, (1907-2002)
- Poems, Paul Celan, Romania/France, (1920-1970)
- Biesy, Fiodor M Dostojewski, Russia, (1821-1881)
- Duma i uprzedzenie, Jane Austen, England, (1775-1817) [bardzo się starałam]
- The Ramayana, Valmiki, India, (c 300 BC)
- The Recognition of Sakuntala, Kalidasa, India, (c. 400)
- Czerwone i czarne, Stendhal, France, (1783-1842)
- W poszukiwaniu straconego czasu, Marcel Proust, France, (1871-1922)
- Season of Migration to the North, Tayeb Salih, Sudan, (b. 1929)
- Opowiadania wybrane Antoni Czechow, Russia, (1860-1904)
- Synowie i kochankowie, DH Lawrence, England, (1885-1930)
- Wściekłość i wrzask, William Faulkner, United States, (1897-1962)
- The Sound of the Mountain, Yasunari Kawabata, Japan, (1899-1972)
- Obcy, Albert Camus, France, (1913-1960)
- The Tale of Genji, Shikibu Murasaki, Japan, (c 1000)
- Things Fall Apart, Chinua Achebe, Nigeria, (b. 1930)
- Thousand and One Nights, India/Iran/Iraq/Egypt, (700-1500)
- Blaszany bębenek, Gunter Grass, Germany, (b.1927)
- Do latarni, Virginia Woolf, England, (1882-1941)
- Proces Franz Kafka, Bohemia, (1883-1924)
- Trilogy: Molloy, Malone Dies, The Unnamable by Samuel Beckett, Ireland, (1906-1989)
- Ulisses James Joyce, Ireland, (1882-1941)
- Wojna i pokój, Lew Tołstoj, Russia, (1828-1910)
- Wichrowe wzgórza Emily Brontë, England, (1818-1848)
- Grek Zorba Nikos Kazantzakis, Greece, (1883-1957)
(W sumie przeczytałam 22, czyli wniosek jest taki, że powinnam się wziąć za siebie. Nie to jest jednak tematem naszych dywagacji.)
Wiele z tych książek już nakręcono (są chętni na Ralph Fiennesa jako Heathcliffe'a? Nie? To ja wezmę), ale przeciwko całej masie można jeszczę popełnić zbrodnię. A ile jest świetnych książek tu nie wymienionych, które wciąż czekają na jakiegoś hollywoodzkiego sępa z maszyną do pisania (dziś chyba bardziej MacAirem)?
Nie zrozumcie mnie źle - kocham kino. Kocham dobre filmy. Kocham też książki. Ekranizacje książek, które lubię są dla mnie najczęściej powodem do ekscytacji, ale czasem też do obaw czy nawet przerażenia (o Mrocznej Wieży będzie kiedy indziej). Uważam, że książki powinno się ekranizować bo kultura bez "Lśnienia" wg Kubricka nie byłaby dziś ta sama. Ale z drugiej strony totalna samowola interpretacji artystycznej też nie powinna mieć miejsca.
Kto jest więc za tym, by popełnienie zbrodni na literaturze przez kino było karalne? Moglibyśmy mieć szereg kar w zależności od stopnia przewinienia. Autorzy "Żony podróżnika w czasie" zostają skazani na miesiąc robót społecznych (np. wynoszenie śmieci dla wszystkich na Beverly Hills) a ekranizacji "Gone Baby Gone" Dennisa Lehane albo "Never Let Me Go" Kazuo Ishiguro na banicję z Hollywood i dożywotni zakaz wykonywania zawodu. Założę się, że w takich warunkach dużo rozważniej kręconoby filmy. I zanim Keira Knightley zostałaby Kareniną producenci trzy razy zastanowiliby się czy warto dla tej decyzji ryzykować całą karierę.
Na koniec coś lżejszego - widok z tarasu z pracy:
Wiele z tych książek już nakręcono (są chętni na Ralph Fiennesa jako Heathcliffe'a? Nie? To ja wezmę), ale przeciwko całej masie można jeszczę popełnić zbrodnię. A ile jest świetnych książek tu nie wymienionych, które wciąż czekają na jakiegoś hollywoodzkiego sępa z maszyną do pisania (dziś chyba bardziej MacAirem)?
Nie zrozumcie mnie źle - kocham kino. Kocham dobre filmy. Kocham też książki. Ekranizacje książek, które lubię są dla mnie najczęściej powodem do ekscytacji, ale czasem też do obaw czy nawet przerażenia (o Mrocznej Wieży będzie kiedy indziej). Uważam, że książki powinno się ekranizować bo kultura bez "Lśnienia" wg Kubricka nie byłaby dziś ta sama. Ale z drugiej strony totalna samowola interpretacji artystycznej też nie powinna mieć miejsca.
Kto jest więc za tym, by popełnienie zbrodni na literaturze przez kino było karalne? Moglibyśmy mieć szereg kar w zależności od stopnia przewinienia. Autorzy "Żony podróżnika w czasie" zostają skazani na miesiąc robót społecznych (np. wynoszenie śmieci dla wszystkich na Beverly Hills) a ekranizacji "Gone Baby Gone" Dennisa Lehane albo "Never Let Me Go" Kazuo Ishiguro na banicję z Hollywood i dożywotni zakaz wykonywania zawodu. Założę się, że w takich warunkach dużo rozważniej kręconoby filmy. I zanim Keira Knightley zostałaby Kareniną producenci trzy razy zastanowiliby się czy warto dla tej decyzji ryzykować całą karierę.
Na koniec coś lżejszego - widok z tarasu z pracy:
wtorek, 21 sierpnia 2012
Przemyślenia Stołeczne
Mam taką wielką ochotę wsiąść w pociąg, samolot lub samochód i pojechać gdzieś, gdzie nie ma drapaczy chmur i gdzie nie trzeba się przeciskać przez tłumy. Gdzieś gdzie mi hałas nie zagłusza myśli.
Wiecie, Londyn jest fantastyczny i im dłużej w nim mieszkam, tym bardziej go lubię. Ma w sobie wszystko, co bym chciała widzieć blisko w moim otoczeniu. Są muzea, galerie i wystawy, o których słyszy cały świat i dla których tłumy z całego świata tu ściągają. Są knajpy wszystkich kuchni świata, stragany z owocami, o których istnieniu nie wiedziałam wcześniej. Jest historia, jakiej można Anglikom tylko pozazdrościć. Jest różnorodność, która nie ma szans się znudzić. Są ogromne przestrzenie zieleni w samym sercu miasta - miejsca, z których nie widać ani grama cywilizacji jeśli nie liczyć samolotów nad nami. Gdzie jeszcze na świecie do śpiewającego w metrze podchmielonego pasażera dołączy przypadkowy przechodzień na peronie by z nim odśpiewać refren? Może i Nowy Jork nie zasypia nigdy, ale i Londyn wydaje się nie robić sobie przerwy. Wstając w sobotę rano nie trzeba mieć planów - ilość możliwości na wyciągnięcie ręki Was przytłoczy jeszcze przy porannej kawie.
Ale najpiękniejsze jest w Londynie zupełnie coś innego. Najpiękniejsze są ucieczki z niego. Nic mi nie sprawia takiej przyjemności jak widok oddalającego się Tower Bridge z okien pociągu wyjeżdzającego z Liverpool Street. Macham z radością Millenium Dome widzianemu w słoneczny dzień z okien samolotu. Lubię żegnać się z tym wszytskim i na chwilę pojechać gdzieś, gdzie na ulicach w niedziele rano jest pusto. Albo jeszcze lepiej - ulic nie ma: są tylko drogi i ścieżki, szersze i węższe. To nie musi być daleko i nie musi być na długo. Chociaż kilka godzin bez Odłamka na widoku mi wystarczą.
A potem mogę spokojnie i z wielką przyjemnością znów narzekać na stojących po lewej stronie schodów ruchomych. I na wszystkich zawalatych turystów z otwartymi szeroko gębami pod BigBenem (dla tych, którzy się śpieszą powinien byc chodnik priorytetowy, a dla rozdziawionych gąb osobny, powolny). I na tłum. I na hałas. Bo do Londynu fajnie jest też wrócić. Nigdy nie wiadomo jaka przygoda czeka na następnym rogu.
Tak, chyba mieszkam tam, gdzie bym chciała. Przynajmniej na razie.
Wiecie, Londyn jest fantastyczny i im dłużej w nim mieszkam, tym bardziej go lubię. Ma w sobie wszystko, co bym chciała widzieć blisko w moim otoczeniu. Są muzea, galerie i wystawy, o których słyszy cały świat i dla których tłumy z całego świata tu ściągają. Są knajpy wszystkich kuchni świata, stragany z owocami, o których istnieniu nie wiedziałam wcześniej. Jest historia, jakiej można Anglikom tylko pozazdrościć. Jest różnorodność, która nie ma szans się znudzić. Są ogromne przestrzenie zieleni w samym sercu miasta - miejsca, z których nie widać ani grama cywilizacji jeśli nie liczyć samolotów nad nami. Gdzie jeszcze na świecie do śpiewającego w metrze podchmielonego pasażera dołączy przypadkowy przechodzień na peronie by z nim odśpiewać refren? Może i Nowy Jork nie zasypia nigdy, ale i Londyn wydaje się nie robić sobie przerwy. Wstając w sobotę rano nie trzeba mieć planów - ilość możliwości na wyciągnięcie ręki Was przytłoczy jeszcze przy porannej kawie.
Ale najpiękniejsze jest w Londynie zupełnie coś innego. Najpiękniejsze są ucieczki z niego. Nic mi nie sprawia takiej przyjemności jak widok oddalającego się Tower Bridge z okien pociągu wyjeżdzającego z Liverpool Street. Macham z radością Millenium Dome widzianemu w słoneczny dzień z okien samolotu. Lubię żegnać się z tym wszytskim i na chwilę pojechać gdzieś, gdzie na ulicach w niedziele rano jest pusto. Albo jeszcze lepiej - ulic nie ma: są tylko drogi i ścieżki, szersze i węższe. To nie musi być daleko i nie musi być na długo. Chociaż kilka godzin bez Odłamka na widoku mi wystarczą.
A potem mogę spokojnie i z wielką przyjemnością znów narzekać na stojących po lewej stronie schodów ruchomych. I na wszystkich zawalatych turystów z otwartymi szeroko gębami pod BigBenem (dla tych, którzy się śpieszą powinien byc chodnik priorytetowy, a dla rozdziawionych gąb osobny, powolny). I na tłum. I na hałas. Bo do Londynu fajnie jest też wrócić. Nigdy nie wiadomo jaka przygoda czeka na następnym rogu.
Tak, chyba mieszkam tam, gdzie bym chciała. Przynajmniej na razie.
niedziela, 19 sierpnia 2012
Telewizja umiera i reklamowa ruletka
We wrześniu minie osiem lat odkąd nie oglądam telewizji w żaden regularny sposób.
Kiedy byłam mała miałam w pokoju dębowy parkiet, wielką skrzynię, ogromne okna, żółte ściany, siostrę i telewizor (najpierw mały, potem większy). W nowym (starym) domu miałam parkiet przemysłowy, piękne biurko, ogromne okno, fioletowe ściany (za ścianą siostrę) i ani jednego telewizora. Telewizor był na dole, za każdym razem większy od poprzedniego. Potem zamieniłam to wszystko na ciasne, zabytkowe wnętrza szkoły z internatem i telewizor był wspólny i prawie nigdy nie używany.
Zamiast oglądać telwizję obejrzeliśmy wszystkie smutne filmy świata - od "The Doors" przez "Listę Schindlera" po "Apocalypse Now". Siedzieliśmy godzinami w pubach, graliśmy w gry planszowe i słuchaliśmy w kółko Floydów, przerywając ich czasem na Muse. A jeśli pogoda sprzyjała robiliśmy nielegalne ogniska na pobliskiej łące. Telewizji nam raczej nie brakowało.
Na studiach oszczędzaliśmy i telewizora nie było ze względu na okrojony studencki budżet. Ja głosowałam przeciw kupnie i chude portfele współlokatorek zagłosowały ze mną.
Ostatnio jednak wypłynęłam ze świata studenckiego i zaczęłam to, co niektórzy nazywają "prawdziwym życiem" (ewentualnie: "teraz to dopiero zobaczymy") i okazuje się, że nieposiadanie telewizji jest pewnym kuriozum. Ludzie o telewizji rozmawiają, ludzie telewizję oglądają. Odwiedzeni niedawno znajomi totalnie mnie zszokowali siadając ze śniadaniem przed telewizorem. Nie w żadnym konkretnym celu, ale żeby poprzerzucać do śniadania kanały! Zresztą - co może telewizja oferować w porze śniadania?
I tu dochodzimy do sedna. Mam wrażenie, że telewizja ma dla mnie bardzo mało do zaoferowania. No, może poza reklamami...
Przewrotnie w telewizji lubię reklamy. Po ośmiu latach telewizyjnej pustki lubię przyjechać do domu i po wiadomościach (które mnie cieszą w telewizji są regularnością) uwielbiam ku niesłabnącemu zdumieniu mojej rodziny obejrzeć wszyskie reklamy. Reklamy są na pewno większym nośnikiem informacji o współczenej kulturze niż wsztskie iXfaktory razem wzięte. Poza tym wszystkie złe reklamy warte są przeczekania dla tych pojedynczych dobrych. Pamiętacie reklamy Frugo w latach 90-tych? To były czasy! Albo weźmy takie "kopytko" Plusa (właściwie Mumio). Kopytko było kultowe, a ja je przegapiłam. Gdyby nie internet, pewnie w ogóle nie wiedziałabym o co chodzi. Chociaż w tym przypadku, to chyba nikt nie wiedział. Ale wszyscy byli "kopytka" świadomi. Nic takich powodowało takich radosnych rozmów jak Mumio w reklamie. Co tam wiadomości, to tam BigBrothery - w towarzystwie liczyło się kopytko.
Nie wiem jak mają się reklamy w czasach internetu. Osobiście wyłączyłam je już dawno temu i mi nie wyskakują nagle zewsząd. I chyba się o nich aż tylko nie dyskutuje. Kto wie - może w przyszłości reklamy będą od reszty mediów wydzielone. Telewizory będziemy sprzedawać jako sprzęt do oglądania reklam. Tych dobrych i tych złych. Reklamowa Ruletka.
Nie wiem jak mają się reklamy w czasach internetu. Osobiście wyłączyłam je już dawno temu i mi nie wyskakują nagle zewsząd. I chyba się o nich aż tylko nie dyskutuje. Kto wie - może w przyszłości reklamy będą od reszty mediów wydzielone. Telewizory będziemy sprzedawać jako sprzęt do oglądania reklam. Tych dobrych i tych złych. Reklamowa Ruletka.
wtorek, 7 sierpnia 2012
Dzisiaj będzie zdjęcie
Pisać będziemy, kiedy nie będziemy walczyć z mediami społecznymi, które chcą przejąć władzę nad światem.
piątek, 3 sierpnia 2012
Wieżę prawie przegapiłam
Moi kochani, wyszła nowa "Wieża" a mnie się to udało przegapić. Nie wiem gdzie byłam przez ostatnie trzy miesiące ani co takiego robiłam. Nie mogło to być nic wielce ważnego, skoro nie pamiętam. Ale z drugiej strony chyba musiało być ważne, skoro przegapiłam "Wieżę". Myślałam, że dopiero we wrześniu będe miała okazję na nią zapolować w księgarni a tu ... niespodzianka.
Sprawa wyglądała następująco - wczoraj poszliśmy z Guru na spacer po Kew. Ogrody już były zamknięte, ale pub był otwarty więc zasiedliśmy przy bezalkoholowym drinku na dworze. Po drodze zamiast pójść prosto do samochodu (rozumiecie już bezalkoholowego drinka) postanowiliśmy zajrzeć w wystawę księgarni. Nie ma nic bardziej bezpiecznego na świecie niż okienne-zakupy w księgarni, kiedy jest zamknięta. Księgarnie są wtedy wolne od pokus i zupełnie niegroźne. Fajnie na nie popatrzeć, ale nic nam i naszym portfelom nie zagraża.
Nie wiem czy macie tak, jak ja, że nawet jeśli wejdziecie do księgarni z zamiarem pooglądania (a nie zakupów!) to wychodzicie przynajmniej z jakąś małą książeczką. Albo jakimś takim tycim notatniczkiem. W najlepszym przypadku kupuję jakąś kartkę lub pocztówkę. Najgorsze są pod tym względem Oxfamy - tam niestety opuszcza mnie rozsądek i jeśli coś mi przypadnie do gustu, to nie mam serca tego zostawić. W końcu w Oxfamie są książki porzucone i niechciane. A takie książki potrzebują domu, więc jeśli przekraczam próg Okxfamu uważam za swój obowiązek uratować chociaż jedną. Życie jest ciężkie, ale co mogę na to poradzić - jak mus, to mus. Obowiązek trzeba spełnić.
Wracając jednak do tematu - "Wieża IV.V" wyszła i nazywa się "The Wind Through the Keyhole". Ja nic nie widziałam, aż Guru nagle i niespodziewanie znalazł ją na wystawie w zamkniętej księgarni. Ja ogłosiłam, że teraz mam zamiar rozłożyć tam kocyk, rozbić namiot i czekać do rana, najlepiej przebrana za rewolwerowca. Fan spóźniony na premierę o trzy miesiące. Na szczęście nie miałam przy sobie ani namiotów ani termosu, już o rewolwerze nie wspominając, więc ta opcja odpadła. Zostało czekanie na świt i otwarcie sklepów.
Teraz mam przed sobą nową "Wieżę" i spłynął na mnie cały sceptycyzm ortodoksyjnego fana. Miało być siedem Wież, a ja mam przed sobą ósmą. I na razie ósma (czwarta i pół?) Wieża mnie nie przekonuje, ale ... jeszcze jej nie otwarłam. Teraz trzymam kciuki, że Mistrz King mnie przekona. Stay tuned, jak to mówią.
Na koniec campanila. To nie Włochy, to St.Mary's na Scilly.
wtorek, 31 lipca 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)