poniedziałek, 15 października 2012

Biurokracje i Alan Rickman pije herbatę

Moja pierwsza tarte tatin w piekarniku, mój mężczyzna na drinkach, bałagan opanowany, więc może czas na jakieś troszkę bardziej intelektualnie zajmujące zajęcia. Co prawda i tarta i mężczyzna są intelektualnie zajmujący - tarta, jak to wszystko w kuchni co pierwsze wymagała prawie 200% skupienia. Ostatnio tak się wysilałam na końcowym egzaminie z teorii integracji europejskiej - ale nie ma jednak jak samotne rozrywki intelektualne.

Dzisiaj na tapecie mamy biurokrację. Wszystko zaczęło się od tego, że próbowałam sobie przypomnieć definicję państwa Maxa Webera. Różne myśli mi przychodzą o poranku w metrze i nie wszystkie są związane z potrzebą wypicia herbaty i przeklinaniem tłumu. Dzisiaj akurat trafił się Weber. Z tego już po zrobieniu sobie herbaty i opanowaniu kryzysu zamorskiego (szef jest w Brukseli i nie wiedział w którym ma być pokoju) wylądowałam na stronie o neo-instytucjonaliźmie. Wszystko to działo się tylko teoretycznie i całe to czytanie o tym, że instytucje rodzą nowe instytucje, i że każda instytucja kończy tak samo - na zbyt skomplikowanych strukturach wymyślonych by zachować przejrzystość a w istocie hamujących rozwój i zmniejszających wydajność. Może to wrodzony sceptycyzm, ale jakoś nie wzbudziło to we mnie głębszych przemyśleń.

Dopiero tknęło mnie kiedy Padre poprosił o jakiś dowód, że w zeszłym roku naprawdę byłam studentką. To już trzeci raz odpowiadam na tą samą prośbę tego samego urzędu w pięknym kraju nad Wisłą. I tu właściwie sprawa nagle nabrała tempa. Oddałam im najpierw (w styczniu lub lutym) mój dyplom magistra. Mało. Oddałam (późną wiosną) transkrypt każdej oceny. Jak się okazuje - też mało. Skruszona i ze wstydem zadzwoniłam dzisiaj na swój wydział z prośbą o zaświadczenie, że w tych a tych datach byłam studentką danej instytucji.

Nie ma w tym nic szokującego - to fakt. Ale szokujące dla przeciętnego zjadacza chleba powinno być to, że
a) ja nie zdziwiłam się za bardzo, kiedy okazało się, że mój dyplom magisterski jeszcze o studiowaniu nie zaświadcza
b) instytucja, która dyplom wydała też się nie zdziwiła.

Co ma zatem piernik do przysłowiowego wiatraka?
Otóż to, że trzy dramatis personae tego przedsięwzięcia (urząd kraju na Wisłą, ja i administracja instytucji, która wydała mi dyplom) mają ze sobą chcąc nie chcąc wiele wspólnego. Wszyscy są blisko związani z instytucjami. A instytucje to biurokracje. A biurokracje to zaświadczanie o zaświadczaniu zaświadczeń. Jedyny oburzony sytuacją (choć nią nie zdziwiony) jest Padre. Padre jest też jedyny normalny, bo sytuacja jest ze wszech miar oburzająca. Jeśli mój dyplom nie wystarczy, to co kurczę wystarczy? I tak papierki produkują papierki i cała armia urzędników państwowych (i międzynarodowych) namnaża sobie obowiązków, pracy i w końcowym stadium - wypłaty. I tak kręci się świat biurokracji. Chyba to nie takie dziwne, że sam się nakręca a wszystkie duże instytucje są do siebie podobne.

Przerażającym jest dzień w którym zdajesz sobie sprawę, że potrafisz myśleć jak biurokrata.

Na osłodę będzie Alan Rickman pijący herbatę. Alan Rickman nawet herbatę piję podniośle.


Brak komentarzy: