niedziela, 29 kwietnia 2012

Nie taki weekend straszny...

Dużym plusem posiadania pracy w normalnym i prostym znaczeniu tego słowa jest to, że każda chwila spędzona poza pracą jest chwilą wolną. Żadnych czyhających na nas esejów, żadnych egzaminów do których przecież uczyć można się też w środku nocy. Weekend jest teraz weekendem i tylko od nas zależy czy wolność wykorzystamy czy zmarnujemy. W piątek popołudniu wychodzimy z biura i ... 

No właśnie i co teraz?

Ja na przykład najpierw wpadłam w panikę. Bo przecież jak można mieć dwa dni wolnego. CO? 48 GODZIN BEZ PLANÓW? Jak to jest możliwe?! Co się teraz ze mną stanie?! Troszkę jak taki al w tytce (zawsze chciałam to napisać na blogu!) próbowałam sobie znaleźć coś ważnego do zrobienia. Bo przecież siedzenie bez celu to tylko coś na co można sobie pozwolić na wakacjach. Toskańska nuda to domena tylko kilku tygodni letnich i wakacyjnych. Nie wiedzieć czemu przez pierwsze kilka weekendów wydawało mi się, że powinnam jakoś się przydać społeczeństwu albo przynajmniej sobie. Jakby czytanie książek i myślenie o niebieskich migdałach dozwolone było tylko w czasie, ktory pewnie od teraz powinnam nazywać urlopem.

Chrzanić to moi drodzy. Weźcie sobie to do serca i pamiętajcie, że każdy weekend to taki mały urlop i małe wakacje. Wolność jako ograniczająca nas tytka to przecież jakaś paranoja. Na pewno napisano na ten temat już nie jedną rozprawkę i studenci filozofii pewnie co roku debatują na temat wrażenia zniewolenia spowodowanego wolnością. Czyż nie jesteśmy dziwnym gatunkiem? Cały tydzień czekamy na piątek by sobotę się obudzić z przerażeniem w oczach. A moze to tylko ja? Ktos jeszcze tak miewa?

Zamiast przerażenia lepiej sobie zrobić coś dobrego do jedzenia. Ja zrobiłam pierwszy raz w życiu bezy (ukłony dla Limonki, która służyła pomocą i wsparciem duchowym). Od tego są weekendy, żeby pierwszy raz w życiu zrobić bezy. I oficjalnie ogłosić, że próba zakończyła się sukcesem.

Proszę - oto bezy które w skończonym dziele wyglądają troszkę jak jadalne grzybki atomowe. 

sobota, 28 kwietnia 2012

Pogoda angielska

Są takie plotki, że gdzieś widziano słońce. Słonce? A co to takiego? Podobno to taki rzadko spotykany fenomen meteorologiczny. Pojawia się wtedy, kiedy patrząc na niebo widać na nim najbliższa naszej planecie kule o tej samej zresztą nazwie (Słońce). Coż, plotki plotkami. Wyglądam za oknem i raczej nie widzę szans na jakies kosmiczne anomalie - 12 stopni i leje. 

Pogoda w Anglii (której temat poruszałam już wielokrotnie w tym miejscu) jednak nie rozczarowuje. Anglicy lubią rutyne i przewidywalność. Od setek lat mają tylko dwie partie polityczne, rządzi nimi od sześciesięciu lat ta sama królowa (o dynastii już nie wspominając) i za nic nie chcą zmienić waluty. Wciąż myślą, że są imperium a reszta świata, żeby nie robić im przykrości po prostu nie wypomina im jego upadku. Dla nich nawet ostatnia wojna światowa wciąż trwa. Nie daj Boże Angela Merkel ich skrytykuje, a już na drugi dzień możecie spodziewać się Angielskiego Bulldoga w akcji. Tym razem to Cameron, ale konotacje z Winstonem Churchillem są wyraźne i nie sposób ich nie zauważyć. Zmiany nie są w Anglii dobrze widziane.

Pogoda na Wyspach jest więc idealnie wpasowane w same wyspy i Wyspiarzy. Zimą jest wilgotno i jest 11 stopni. Wiosną jest 12 stopni i leje. A latem jest 16 stopni i pada. Od czasu do czasu temperatura spada to mrożących 5 stopni w ciągu dnia (i -1 w nocy) i wtedy wszyscy mówią o "Nowej Epoce Lodowcowej". Przez kilka dni zdarza się też, że jest około 19 stopni i wtedy głośno mówi się o "zabójczych upałach", przypomina się obywatelom by smarowali swe blade oblicza kremami i pili dużo płynów. W sumie roczna amplituda (oklaski dla moich wszystkich nieudanych nauczycieli geografii - mimo, że probowali nie udało im się aż tak zniechęcić mnie do przedmiotu bym wyparła całą wiedzę) temperatury to w przeciętnym roku około 5°C a roku nadzwyczajnym około 14°C. Kiedy przez dwa tygodnie nie pada deszcz ogłaszają suszę i zakazują mycia samochodów, ale powodzią straszą dopiero po trzech tygodniach nieustających upałów. 

Tak, Anglia jest przewidywalna. Jeśli tylko coś wyłamuje się z rytmu to jest objawem niezdrowego liberalizmu. Tutaj nawet partia pracy jest konserwatywna. Przecież wiadomo, że nowe (lepsze) jest wrogiem starego (dobrego). Szanse na jakiekolwiek zmiany wszyscy przybyli do Albionu juz dawno porzucili - tutaj nadzieję wymieniono na cynizm, a brak słońca wzmógł znany na świecie (i głównie nierozumiany) angielski humor. Oni już się z nim rodzą, a z czym się nie urodzą rodzice im potem prostują. Prosze oto Anglicy w akcji (obaj bohaterowie są w wieku kiedy jeszcze możemy pod każdym stołem w jadalni stać na baczność):

1) Księgarnia.
Bohater nr.1: Mamo! Ile tu książek!
Mama: Książek? W księgarni? No, niemożliwe.

(wyobraźcie sobie taki dialog u nas... pewnie skończyłoby sie płaczem a nie pełną zrozumienia ciszą)

Dialog drugi jest bardziej tematyczny:

2) Na chwilę (dawno temu) wyszło słońce.
Bohater nr. 2 (trzymany przez mamę za rączkę): Jaki mamy dziś piękny dzień!
Mama: W rzeczy samej.

No i proszę. Anglia od kuchni. Zamiast rozprawiać na blogu o pogodzie mam teraz plan rozprawiać o pogodzie w pubie. I, jak to mówią: Cheers to that!

Na koniec wiosna, kiedy na chwilę wyszło słonko. Ja ją łapię jak słoneczniki słonko.


poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Post pozytywny (polecajacy)

Zeby nie bylo, ze tylko tutaj roztaczam wizje negatywne, malkontenckie i mizantropiczne (te ostatnie bardziej w kontaktach na zywo).

Dla wszystkich srednio zorientowanych komunikuje, ze moja Maman (ta wlasna i prywatna wspominana w tym internetowym zakatku glownie a propos celnych uwag zyciowych i swych przyjazdow w kierunku Albionu) od jakiegos czasu rowniez posiada swoj wlasny kawalek internetu, na ktorym mozna przeczytac o tym dlaczego wloska nuda jest lepsza od wszystkich innyc i o tym jak zrobic najlepsze na swiecie brownie z bananami. Jesli jeszcze Was tam nie bylo, to popelniliscie blad i natychmiast musicie go zmienic. Mozecie mi wierzyc, ze wyjdziecie stamtad glodni i zainspirowani.

Artysci mowia, ze glod to synonim inspiracji, ale oni chyba glodu uzywaja metaforycznie. Nowy pomysl wydawniczy Rankina nazywa sie zreszta "Glod" i jest o potrzebie tworzenia. Rankina tez polecam, szczegolnie w ramach inspiracji. On Was raczej nie nakarmi i raczej nie nauczy jak sie samemu nakarmic, ale na pewno zapewni Wam uczte dla oczu. Ma chlop talent i przerob jakich malo. Fotografia wiele wielkich nazwisk w swojej krotkiej historii zdazyla juz wyprodukowac i niezmiennie dodaje do tych wartych uwagi nowe. Rankina, jesli nie znacie to warto by bylo abyscie poznali. Zreszta, kiedy zajrzycie na jego strone okaze sie, ze znacie wieciej niz mysleliscie. Ja go lubie za arogancje i zamilowanie do bielizny jesli portrety same w sobie Was nie przekonuja. A juz jego projekt Tuulitastic (opisany na stronie jako fotograficzny list milosny do zony) to wisienka na torcie i inspiracja dla ogladajacych - murowana! 

Jako, ze to jest post pozytywny (polecajacy) z tematem przewodnim glodu bedzie tez watek filmowy. W zeszlym tygodniu moglam wybrac sie do kina na film z glodem w tytule ("Hunger Games", mylaco zatytulowany u nas "Igrzyska Smierci" a nie "Gry Głodu") i jakos sie nie moglam zdecydowac. Teraz moj prywatny agent do spraw literatury zajmie sie sprawa - wybada i zrecenzuje. A film bedzie musial poczekac bo bardziej niz mordujacych sie w lesie nastolatkow bylam glodna Seana Penna ("This Must Be the Place" jeszcze gorzej przetlumaczone na "Wszystkie odloty Cheyenna". Odlotow trudno sie tam doszukiwac). Jakis genialny czlowiek postanowil razem w jednym filmie zamiescic Seana Penna i muzyke Davida Byrne'a. Ze tez na ten pomysl wpadlismy dopiero teraz jako ludzkosc. Sean Penn moze i ma opinie na temat Falklandow, ktore nie do konca zgadzaja sie z tym co mysli reszta swiata i zdarzalo mu sie w przeszlosci ciskac ciezkimi przedmiotami w przebywajace z nim kobiety, ale trudno mu odmowic talentu aktorskiego. Wchodzisz do kina i zapominasz, ze ogladasz Seana i na tym magia Seana polega. A poza tym Sean Penn jako emerytowana gwiazda rocka z torba na kolkach, pomalowanymi paznokciami i przemysleniami (niedokonczonymi) na temat Lady Gagi musi sie rownac udanemu pomyslowi. Jesli to wszystko Was nie przekonalo, to moze przytocze na zakonczenie dialog.

Zona: "Kochanie co ty tam robisz, probujesz sie odnalezc czy jak?"
Glowny bohater: "Nie jestem w Indiach, tylko w Nowym Meksyku"

Coz, moze troszke mniej mainstreamowo, ale przeciez odnalezc wlasny sens mozna wszedzie.

Na koniec duzo mniej gornolotnie - buty na kamienistej plazy. Interpretacji obrazu nieskonczonosc. Pytanie klasyczne: co artysta mial na mysli? (odpowiedz ponizej)


(ʎzɐld ɾǝʇsıuǝıɯɐʞ ɐu ʎʇnq)

piątek, 20 kwietnia 2012

Dziela watpliwe i przemyslenia tez

Szal i wstyd na blogu. Czuje ze mam szum w glowie i to wcale nie od wina (ani innych babelkow) i nie od wszedobylskiego halasu wielkiego miasta. Szum mam i zamieszanie, bo tyle mi sie naklebilo przemyslen i refleksji na tematy przepastne. Czasem sie zastanawiam jakie pisalabym ksiazki gdybym byla pisarzem. Guru mowi, ze szkoda zeby niektore moje pomysly sie zmarnowaly i ze powinnam je spisywac. Personifikacja komorek nerwowych w moim wykonaniu podobno byla dobrym materialem na krotkie opowiadanie. Tyle, ze z moja wiedza o ukaldzie nerwowym poziom dydaktyczny tej ksiazeczki bylby raczej przed-szkolny. Moze sam pomysl sie liczy? Ja nawet sama poczynilam ilustracje do mojego dziela i ona ma nature calkiem dydaktyczna. Prosze bardzo, oto neuron chwile przed uosobieniem w moim krotkim opowiadaniu dydatktycznym:


neuron


Poza tym zaplatana w polityke biura postanowilam sie z niej odplatac. Przezylam we wtorek katharsis po rozmowie z sekretariatem. Sekretariat uszu nadstawia, slucha i nie ma problemu z przekazywaniem dalej. Wszyscy lubia plotki i to kolejny dowod na to, ze zycie jest jak szkola, a szkola jest jak zycie (patrz post ponizej). Najwazniejsze to byc ponad plotki. Jak wiadomo, mnie to nawet fiordy z reki jedza, a jak wchodze do lasu to wszystkie sarenki sie zlatuja zeby sie pomiziac, wiec jedynym rozwiazaniem jest byc ponad to wszystko. Zreszta - gdyby Wam fiordy z reki jadly tez byscie doszli do wniosku ze nie warto sie przejmowac. Zadatki na celebryte to ja zdecydowanie mam - srodowisko najblizsze i to calkiem najdalsze lubi sobie o mnie porozmawiac. Gorzej, ze ja nie mam ochoty na swoj temat udzielac informacji. Viva! raczej nie otrzymalaby od mnie informacji o tym jaki lubie papier toaletowy w piatki a jaki w soboty. I co to z tymi fiordami.

Wnioski sa proste - dzieci uwazajcie na okolicznosci. Sarenki w lesie Was nie wystawia do wiatru i raczej maja lepsze rzeczy do roboty niz generowanie plotek na Wasz temat. Biuro jednak... Az by sie chcialo zaspiewac, ze "Dookola dzungla" (wiem, ze porownanie jest banalne i naduzywane).

Lepiej snic przygody ukladu nerwowego nad lasagne domowej roboty i dobrym winem.

Neuron moze i jest fajny, ale fajniejszy sa zdjecia. O maszynie, ktora robi "cyk" bedzie nastepnym razem. Na razie owej produkt maszyny:


IMG_0117

niedziela, 15 kwietnia 2012

Szkola jak zycie i zycie jak szkola (wszyscy jestesmy malpkami)

W szkole wiele rzeczy wydaje nam sie przechodnich i tymczasowych. Na poczatku nie nad tym nie zastanawiamy. Szkola zdaje sie trwac wiecznosc i to, co bedzie potem jest odlegle od nas tak, jak samoloty na niebie raczej sa poza pojeciem kanarka wyklutego i wychowanego w klatce. Gdzie tam studia? Ba! Nawet liceum wydaje sie nierzeczywiste a licealisci dorosli (przyznajcie, ze tez tak mysleliscie).

Dopiero wraz ze wzrostem swiadomosci (tej samo- i ogolnej) zaczynamy zastanawiac sie nad sensem testow wielokrotego wyboru i pisaniem curriculum vitae. Potem zaczynamy wypelniac pierwsze formularze ("Dlaczego uwaza Pani, ze bedzie Pani dobrym uczniem elytarnego liceum im. Julka Slowackiego) i powoli zaczynamy sobie uswiadamiac, ze wiekszosc tego co robimy nie przygotowuje nas do "prawdziwego zycia" (ono jest wciaz odlegle, ale juz na poczatku studiow coraz bardziej migocze/chmurzy sie na horyzoncie). Chodzimy na te zajecia i myslimy: "Kiedy mi sie to przyda?" Bo w koncu kto w mitycznym prawdziwym zyciu musi pisac eseje, starac sie zapamietac daty, wypelniac jakies tabelki i zastanawiac sie nad kazdym zapisanym slowem. Im koniec edukacji blizej tym bardziej jestesmy przekonani, ze nasza ciezka praca raczej nie bedzie owocowala tak, jak sobie wymarzylismy. No, chyba ze jestesmy lekarzem czy prawnikiem czy inzynierem. Chociaz i w ich przypadku nie jest powiedziane, ze beda pracowac w zawodzie. Wiekszosc z nas jednak zawodu de facto konczac studia nie otrzymala. Cale to wyksztalcenie wydaje sie rozdmuchane - studia maja wszyscy i nic one nam nie daly poza tym, ze wszyscy ich wymagaja. 

Jesli jestesmy odrobine zorientowani (albo mamy problem z relaksujaca wizja konca studiow) to jeszcze w czasie ich trwania zaczynamy rozgladac sie za praca i tu zaczynaja sie niespodzianki. Skladamy aplikacje na te praktyki i na tamte, patrzymy jak wypelnic podanie na to czy inne stanowisko. I przy czwartym podaniu zaczyna nam w glowie brzeczec taki irytujacy glosik. Ciuchutko marudzi, ze cale te podania troszke sa podobne do pytan otwartych na tych wszystkich zaliczonych egzaminach. I ze gdzies jest klucz. Ze cala ta zabawa niewiele sie rozni od tej zabawy, ktora w wieku lat 15 zaczela byc tak irytujaca. Ale w koncu to dopiero pierwsze doswiadczenia - w "prawdziwym zyciu" bedzie inaczej. Musi byc! Przeciez dlatego tak strasza wizja wkroczenia w "prawdziwe zycie".

Niestety. Potem zaczynamy pytac, porownywac i okazuje sie, ze w kazdej sytuacji kiedy trzeba sie pokazac po raz pierwszy wszystko wyglada jak test gimnazjalany i matura z ekosystemow. Puste miejsca i ograniczona ilosc slow do uzycia. Wiadomo, ze wymagane sa slowa kluczowe i bez nich nie dostaniemy punktow.Skaczemy przez nadstawione nam przeszkody jak konie na cross-country albo jesli jestemy bardziej ambitni jak lwy przez plonace kola w cyrku. Kolek nie da sie ominac. Jesli sprobojemy zrobic to inaczej to czeka nas bat w postaci straconej okazji - zadnych interview, zadnych rozmow o cokolwiek. Tak jak w gimnazjum za oryginalnosc moglismy stracic punkty (i w liceum i na studiach) tak i pozniej musimy pisac to, czego sie od nas oczekuje. Jestesmy "dobrze zorganizowany, dyspozycyjni, komunikatywni, zawsze proaktywni i swietnie gramy w zespole, ale nie boimy sie przejac inicjatywe."

I tak sobie spedzilam wiekszosc tego weekendu patrzac w puste miejsca na odpowiedzi na pytania w stylu "Jak Twoje doswiadczenie i wyksztalcenie moze pozytywnie wplynac na Twoja przyszla prace w instutucjach europejskich?" albo "Opisz dwa swoje osiagniecia. Jak wplynely na Twoj rozwoj i pomogly innym?". Siedzisz i myslisz... wszyscy napisza to samo (patrz paragfar wyzej). Ale... czy na pewno? Wniosek jest jeden - szkola wbrew wszelkim naszym narzekaniom i calemu marudzeniu swietnie przygotowuje nas do kolejnych etapow. Bo gdzies to wszystkich pytan jest klucz i jakis zadowolony wlasciciel cyrku lubi patrzec jak jego lewki i inne malpki przeskakuja przez plonace kolka... Kto przeskoczy wiecej dostanie wiecej punktow.

Na koniec cos troszke mniej cynicznego. Zonkile w wykonaniu mojego nowego telefonu. Moja stara lustrzanka miala podobno mniej megapikseli. To widac.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Urodziny pan-kontynentalne

Podroz od tarasu na wsi polskiej do drzwi frontowych mieszkania miejskiego angielskiego zajela mi 6 godzin bez kilku minut. Gdyby brac pod uwage przerwe na zakupy podstawowe w sklepie marki Tesco, to zajeloby to pewnie jeszcze krocej. Guru wyruszyl z podroz ze swojego miejsca na wsi angielskiej w kierunku tych samych miejskich, angielskich drzwi frontowych i juz jest w podrozy prawie 5 godzin. Ciekawe kto wygra ten wyscig do stolicy. A gdyby tego samego zadania podjeli sie panowie z Top Gear ...? Hmm, moglam rzeczywiscie zrobic z tego film dokumentalny i poprosic druga strone o to samo. Potem moze zostalabym jednodniowa gwiazda na YouTube?

Czy nie dziwny jest taki swiat gdzie pol kontynetu latwiej jest przemierzyc niz pol jednego kraju? Chociaz ja musialam porzucic czesc prezentow urodzinowych by moc wyruszyc w podroz, a Guru pewnie nie. Teraz bede dostawala newsletter z przepisami z ksiazki, ktora sie do torby nie zmiescila. Tanie linie sa nieublagalne i od jakiegos czasu wybierajac sie w podroz aparat fotograficzny nosze jako oryginalny naszyjnik. Najwazniejsze, ze nie jest w torbie - gdyby byl w torbie to liczy sie jako dodatkowy element bagazu. Bez torby moze byc naszyjnikiem. Ksiazka niestety juz jako naszyjnik moglaby mnie uszkodzic. Nie ma jak oryginalna bizuteria urodzinowa. 

A propos urodzin nieodnotowanych dotad na wirtualnych kartach tego bloga to udalo mi sie je w tym roku znow rozciagnac przez caly tydzien. Zaczelam serem i winem (ze tez ja wczesniej na to nie wpadlam!), potem lezalam w slonku i przyjmowalam prezenty a kilka dni pozniej zostalam obsypana dodatkowa fala prezentow (juz bez slonka bo byla polnoc). Byly tematy konsumpcyjne, parlamentarne iinne. A na koniec spelnilam sobie tez marzenia i wbrew moim obawa jego spelnienie bylo dokladnie tak fantastyczne jak sobie wyobrazalam. Czasem fakt zlapania kroliczka jest rownie przyjemny jak poscig za nim. O przepraszam, to nie byl koniec, poniewaz po podrozy dzisiaj czekala mnie kolejna porcja urodzin. Tym razem pelna poezji. Fajnie jest miec urodziny, nawet jesli swieczki nam sie juz na torcie nie mieszcza.

Na koniec piekno w czystej formie. Jesli widzieliscie kiedys piekniejsze zwierze, to znaczy ze cos mnie ominelo i prosze zebyscie mi je pokazali. (Cicik oczywiscie jest poza konkurencja )