środa, 21 marca 2012

Plagi egipskie czyli o rodzie meskim slow kilka

Dzisiejszy post pisany jest z apostrofa do kobiet. Wszystkich meskich czytelnikow z gory uprzedzam, ze czytaja na wlasna odpowiedzialnosci. Skargi zazalenia w pokoju obok (powodzenia ze znalezieniem go - to jest Unia Europejska i winnego nie znajdziecie za nic i nigdy!).

Kazda z nas ma, chcac nie chcac, jakas wizje swojego partnera. Ja raczej nie wyborazalam go sobie ani w ogolach, ani szczegolach ale postronni mowia, ze zawsze mialam tendencje do duzych nosow. Jedyne, co jako-tako sobie wyobrazalam i co wpisalabym na liste cech potrzebnych bylo to, zeby takowy potencjalny partner sie mnie nie bal. Nie wiem jak wygladaly Wasze listy, ale zaloze sie, ze zamilowanie do porzadku nie figurowalo w pierwszych dziesieciu cechach jakie na taka liste wpisalyscie.

Popkultura i spoleczenstwo w chorze ze znajomymi samozwanczymi macho mowia nam, ze mezczyzna nie jest stworzony do utrzymywania porzadku. A wlasciwie, ze on panuje nad swoim balaganem. Wie, gdzie co lezy, wiec jak sie ma i skoro przewrocilo sie - niech lezy. "Łatwiej tak i całkiem znośnie może czasem coś wyrośnie", ale poki nie wyrasta po co cos zmieniac? To meskie male krolestwo i tylko nam, nieswiadomym niewiastom wydaje sie, ze to problem pospolicie zwany "syfem". Ale popkultura i spoleczenstwo mowia nam tez, ze tragedie wydarzaja sie tylko kiedy pada deszcz, bo sloneczne dni sa stworzone do hasania po lakach przy spiewie ptakow, a nasi oswojeni samozwanczy macho mowia, ze na ostatniej imprezie "rzygali po suficie" a my doskonale wiemy ile wypili piw zanim odplyneli. Wniosek jest prosty - popkultura klamie a macho przesadzaja. My przeciez jestemy inne. Damy rade i zmienimy swiat wlasnymi rekami - wiemy, ze nasz los nalezy do nas. Nasz mezczyzna bedzie inny! Jesli nie bedzie taki z natury, to z milosci do nas juz na pewno.

Ja nie jestem inna. Tez wydawalo mi sie, ze chlopak z dobrego, angielskiego domu z tradycjami (Oxford tu, jacht tam) bedzie inny. W koncu nie po to bylam ostrozna tyle czasu zanim sie zdecydowalam z nim zamieszkac. Zanim ten fakt nastapil zlustrowalam go z kazdej strony - balagan mial pod kontrola, biurko opanowane, narzekal na wspolokatorow dokladnie jak ja, jesli nie bardziej. Kiedy tylko bylam zapraszana w meskie progi nic nie wzbudzalo moich podejrzen.

I tutaj nastepuje przewidywanly zwrot wydarzen - dziewczyny, nie dajcie sie zrobic. Wrocilam po tygodniu nieobecnosci do domu i co zastalam? Ten oto krajobraz po wojnie wlasnie: Biurka mojego milego nie widzialam praktycznie od pazdziernika i do tego przywyklam. Ilosc papierow kazdego ekologa przyprawilaby o drgawki wspolczucia dla lasow. Pol notatki tu, drugie pol tam. Tu kartka zmarnowana, tam dwie. Tu jakies wizytowki, szczesc szklanek niedopitych, jakies koszule i tyle kabli ile za polka Taty (a to znaczy ilosci niepoliczalne dla kogos bez dyplomu z matematyki). Ale to nie biurko mnie zaskoczylo. Kosz kolo niego nie byl wynoszony od naszego wprowadzenia sie do Londynu wcale (moze ekolodzy by sie ucieszyli gdyby nie to, ze jest w nim wiecej papieru niz w najblizszej drukarni wysokonakladowej gazety codziennej). W kuchni czekal na mnie nie wyniesiony od przynajmnej tygodnia kosz na odpadki - niektore z nich poddaly sie i byly w drodze na smietnik osobiscie. W lodowce pozostalo tylko swiatlo i podejrzanie trudne produkty do przygotowania dla singla: grzyby portabello i pory. Za to zniknely wszystkie pomidory w puszce i makaron. Mleko juz dawno przestalo sie nadawac nawet do szkolnych eksperymentow. Nie umiem tez pojac jak moglo zniknac az tyle ryzu... W przegrodce na recyckling pietrzyly sie puszki jeszcze z konca lutego (wiem kiedy ostatnio jadlam lasagne i mialam gosci). Moja bazylia, o ktora dbalam cala dusza i sercem, bo lubie miec bazylie w kuchni przy pierwszym pelnym wspolczucia dotknieciu rozsypala sie w pyl podobny do resztek spalonego doszczetnie kadzidelka. Ale najsmutniejszym widokiem byl ten za oknem. Tam, czy deszcz czy slonce czekal na mnie vegbox. Zamowiony dawno temu i jak sie okazuje, wcale nie tak wyczekiwany jakbym myslala. Kartony sprzed ostatnich trzech tygodni wciaz siedzialy na swoim miejscu W mieszkaniu, a nowe, swieze warzywa odtracone i przygaszone czekaly pod kuchennymi drzwiami.

Tak dziewczyny - oni wszyscy sa tacy sami. Mozemy sobie obiecywac co chcemy, ale kwiatki przy nich nie przezyja i az strach pomyslec co staloby sie z kotem podczas tygodniowego wyjazdu."Mezczyzni mysla globalnie, moja droga" mawia czasem moja Mama. Problem braku mleka w lodowce i problem niezaplaconych rachunkow podobno sa dla nich zupelnie nieprzystajace jeden do drugiego. Pranie robi sie gdy rano majtek zabraknie (jak radzic sobie z tym problemem? vide Jeremy Clarkson - typowy przedstawiciel mezczyzny niedomowego), a zakupy kiedy zaburczy w brzuchu. A sprzatanie? Chyba dopiero gdy dostep do drzwi jest utrudniony.  Moje prosby i grozby sa na nic - probowalam i jednych i drugich. Trzaskalam drzwiami, rozmawialam rozsadnie, proponowalam podzial obowiazkow i ... jedyne co na tym zyskalam, to kwiatki czekajace na mnie na stole. Moze reszty nie zauwaze?

Wezcie sobie wiec czytelniczki do serca to, co tu pisze - Wasz wybranek jest dokladnie taki sam. Moze miewa momenty lepsze i momenty gorsze, ale kiedy tylko spuscicie go z pola widzenia zaglodzi kota i zamorduje kwiatki, ale w nagrode wyhoduje Wam caly zastep bakterii i "wyczysci" lodowke. Albo pogodzicie sie z tym juz teraz i unikniecie rozczarowan albo ... no wlasnie? Ja w nagrode uslyszlam rozbrajajace: "Ale powiedz szczerze, beze mnie chyba zycie nie bylo by az tak ekscytujace?" Nie. Nie byloby.

Na koniec bedzie mgla, ktora zaciemnia nam wszystko. Troszke jest w tym podobna do zakochania.

środa, 29 lutego 2012

Szczescia mam wiecej niz calej masy rzeczy

Niektorzy maja wiecej szczescia niz rozumu i ja do tych na pewno naleze. Poziom mojego rozumu ocencie sami, ale jakkolwiek byscie go nie ocenili, wierzcie mi - szczescia mam wiecej. Wezmy ten zaniedbany blog - juz mialabym skonczyc miesiac i miec zastraszajaca slaba statystyke czestotliwosci pisania notek, a tu prosze - Rok Przestepny! Az szkoda z tej okazji nie skorzystac. W 2008 tez byl rok przestepny (dla tych, ktorych zasada ze on bywa raz na cztery lata ominela) i tez podobno cos wtedy napisalam. Ale to byl piatek, czasy byly inne, ja bylam studentka a teraz jestem nie-studentka i to tak calkiem na powaznie.

A na jeszcze powazniej to nawet nie tyle, ze nie jestem studentka, ale jestem tez bezrobotna. Sytuacja moja instutucjonalna jest wciaz nierozwiazana. Dostalam rade w zeszlym tygodniu od Maman, zeby szampana mrozic ale nie otwierac. Dzisiaj rozmawiajac z eleganckim Szwedem i szalona Wloszka uslyszalam, ze "sa dobrej mysli". Powiedzialam, ze ok, ale szampana jeszcze nie mroze. Elegancki Szwed z rozbrajajaca szczeroscia powiedzial: Mroz, mroz. Ale jeszcze nie otwieraj! Jesli geograficznie wiekszosc stron Europy mowi to samo, to chyba zakupie sobie przyslowiowe siodlo, w tym przypadku w postaci butelki z babelkami. Najwyzej bede to siodlo uruchamiac z rozpaczy. Zreszta - cala ta farsa tez moze sie okazac, ze mam wiecej (nie)szczescia niz rozumu.

Fajnie, ze idzie wiosna. Juz mi jej zaczynalo brakowac. Z tego co zauwazylam, to okolicznym kotom tez, bo nagle zaczelam je widywac, a wczesniej myslalam ze otaczaja mnie ludzie bez kotow, ale za to z myszami w domu. Jutro jest marzec i nie mozna wiosnie odmowic przyjscia. Mozemy sie opierac ile chcemy, marudzic jak niektore moje kolezanki i protestowac jak socjalisci dzisiaj pod moim biurem, ale fakty sa takie, ze do kalendarzowej wiosny zostaly nam trzy tygodnie. Koty to wiedza, wiedzcie i Wy. A wiosna to ciepelko, slonko i wielki powrot do latania po swiecie z aparatem fotograficznym. Troszke go zapomnialam w ostatnich miesiacach i tesknie za nim szalenie. Jedni robia porzadki w szafie, inni w swoim zyciu towarzyskim, jeszcze inni zapisuja sie na silownie, a ja planuje chodzic po swiecie z aparatem i pstrykac wszystko jak Japonski turysta na speedzie. Swiat az sie prosi.

Na koniec efekty zeszlorocznego zamroczenia wiosennego. Nowe juz niedlugo:

niedziela, 26 lutego 2012

Srednie metafory, male niedopowiedzenia i pozytywna konkluzja

Uzbrojona w Moscow Mule i Roberta Planta siadam, zeby cos tutaj napisac. Musze sama sobie udowodnic ze ciagle mam cos do powiedzenia i ze siedzenie pod skrzynka na listy (ta tradycyjna i ta cyfrowa) nie wypelnia calego mojego czasu. Sprawdzam poczte przynajmniej dwa razy dziennie a dzisiaj Guru spojrzal na mnie z politowaniem i z dobijajaca wrecz troska w glosie powiedzial: "Ale dzisiaj jest niedziela...". I co z tego, ze jest niedziela. Ja czekam na list z przesylka z Luksemburga. Albo Brukseli. Nie jestem kaprysna - wezme list z ktoregokolwiek z tych miejsc. Kazde jest mi mile i mile widziane. Co wiecej - nie czekam na konkretny list. Czekam juz na jakikolwiek. Im dluzej, tym nizsze mam standardy. Punkt widzenia zalezy od punktu siedzenia. A ja siedze pod skrzynka na listy.

Poza tym ostatnie dni spedzilam na kopaniu sie z koniem. Nie wiem czy koniem bylam ja, czy inny przyslowiowy kon. Natura konia jest zreszta niewazna. Dzisiaj przezylam katharsis (moze spadlam z konia?) i stwierdzilam, ze tego konkretnego ujezdzic sie nie da. Poza tym, co ja tym rodeo udowodnie? Lepiej wsiasc na swojego dobrze juz oswojonego konika. Wzielam sie wiec za ogladanie ksiazek Humming Birda. Jakos sobie trzeba to siedzenie pod skrzynka umilic. A nie, ze tylko siedze i mnoze problemy. Alan Rickman powiedzial kiedys, ze ma taki problem: martwi sie, kiedy sie nie martwi. Bo jak mozna sie nie martwic?! Jesli kiedys spotkam pana Rickmana na jakiejs ulicy w Londynie, to powiem mu, ze jest moim bogiem. I to nie dlatego, ze jest Glosem Boga. Jest moim bogiem, poniewaz Ma Racje. Racja jest domena bostw, dyktatorow, Taty i wszelkich podrobek wszystkich wyzej wymienionych. Alan Rickman Tata nie jest na pewno, nie widzialam zeby organizowal udawane wybory, wiec wniosek nasuwa sie sam... 

Strasznie duzo nastawialam pytan w tym poscie. I jeszcze wiecej niedopowiedzen, niedomowien i metafor. Na koniec bedzie nie metafora i nie pytanie, a stwierdzenie faktu. I ❤ Bristol. I wszystko jasne.

sobota, 11 lutego 2012

Jak nie szukac pracy

A zgadnijcie kogo odwiedza rodzice w przyszlym tygodniu? 

Ostatnie kilka dni spedzilam na gonitwie. Poza tym o malo nie zostalam nalogowym uzytkownikiem waleriany (albo innej melisy). Moja sytuacja zawodowa jest rozchwiana jak nastolatka po jednym piwie. W poniedzialek nie wiadomo nic. We wtorek jest dobrze, w srode jest zle, w czwartek rano zostaje poinformowana, ze nie mam wplywu na swoja sytuacja a w czwartek po poludniu sciagaja mnie spowrotem do biura bo musze dzialac. JUZ. NATYCHMIAST! Trzy tygodnie minely bez ani jednego maila, a tu nagle osiem nieodebranych. Jesli kiedykolwiek bedziecie chcieli zostac zrekrutowani przez instytucje europejskie, to uzbroicie sie w cierpliwosc wieksza niz ta potrzebna do wychowania szczeniaka zeby nie sikal w przedpokoju. I w duza ilosc wina raz na jakis czas. Ja w czwartek musialam sobie po drodze kupic flaszke i na nic tak nie czekalam jak na moment kiedy naleje sobie kieliszek. A potem herbata z rumiankiem i bezsenna noc. Poza tym warto miec dobre wsparcie (im bardziej imponujace nazwisko za Wami tym lepiej) i starac sie wygladac jakby zaden stres nigdy Was nie dotyczyl. Nerwy niech Wam puszczaja dopiero w domu, albo jak w moim przypadku w metrze kiedy nie umiem sie skupic na ksiazce.

Jeszcze ostatnia rada z poszukiwania pracy - idac na rozmowe o prace warto miec ze soba dodatkowa spodnice. Albo omijac kawiarek, ktore maja tendencje do rozlewania sie na wszystkie strony swiata. 

(odpowiedz na pytanie: moi!)

A tu zima w Anglii:


wtorek, 7 lutego 2012

O ksiazkach przemyslenia

Guru dostal pelno ksiazek na Swieta i ja je pochlaniam w metrze. Najpierw niesmialo zapytalam czy moge wziac jedna (The Hare with Amber Eyes, E. de Waal). Po niej zrobilam sobie przerwe w kradziezy ksiazek i przeczytalam ksiazke uratowana z Oxfamu. Po osieroconej ksiazce (Do latarnii morskiej, V. Woolf) niestety wrocilam do domu z pracy i nie umialam znalezc niczego do czytania. A Swiateczny stosik ksiazek lezal kuszaco na biurku nie-moim. Walka z samym soba jest zawsze najtrudniejsza i ja lubie myslec o sobie, jako o osobie obdarzonej silna wola. Kazdy z nas ma jednak chwile zwiatpienia w siebie. Guru nie bylo, a ja mialam wizje wieczoru bez ksiazki. Nie czekalam az rozwiazanie samo przyjdzie, ale wzielam los we wlasne rece. Bez pytani i zbednych ceregieli wzielam sie za kolejna ksiazke z tych prezentowych. Ta ma 700 stron czyli jest szansa, ze nie polkne jej zbyt szybko.

Och jak ja lubie kiedy ksiazki maja wiecej niz 500 stron. Wiem wtedy, ze na dluzej mi starcza. Dlatego tak smutno bylo skonczyc Larssona, bo rzadko czyta sie cos dlugiego majac satysfakcjonujaca wizje, ze jest tego wiecej, a potem jeszcze wiecej. A potem zaczelam trzeci tom i musialam hamowac przy czytaniu i przypominac sobie, ze to jest ostatni tom i wiecej Larssonow juz nie ma. Tak samo z Wieza. I Potterem. Chociaz, nie zawsze takie cegly to dobra rzecz. Jeszcze nie doroslam do tego, zeby jesli zaczne ksiazke ja porzucic i czasem cierpie przez to katusze, jak wtedy kiedy czytalam "Shantaram". Coz, czasem trzeba za upor zaplacic.

Wiele mialam wyobrazen jak stolica wplynie na moje zycie, ale nie spodziewalam sie, ze Londyn da mi wiecej czasu do czytania ksiazek. Paradoks? Alez nie, moi drodzy. Codziennie spedzam okolo godziny czytajac i tylko czasem robie od tego wyjatek. Najmniej czytam w weekendy, chociaz moze tylko tak mi sie wydaje, bo nie czytam wtedy az tak regularnie. Rano wsiadam do metra, gdzie telefony nie dzialaja, internetu nie ma a wpasc na znajomego jest trudno bo malo co widac w tlumie. Mozna ukladac klocki, hodowac wkurzone ptaszki, czytac tabloidy a mozna tez czytac ksiazki. Najpierw mam 20 minut w jednym pociagu, a potem w drugim jeszcze jakies 10. Czasem szaleje i czytam jadac schodami na powierzchnie. Tyle slyszalam narzekania na metro, na rozmiary Londynu i czasy dojazdu a tu taka niespodzianka. Jasne, ze czasem zazdroszcze tym ogrzewanym przez wygodne siedzenia tylka jakie widze w tych Astonach czy innych Audi, ale jesli nie sluchaja audiobookow, to na co dzien bym tego nie zamienila. Zreszta audiobook to nie to samo, co 600 stron przed soba i zagapienie sie na stacji bo tak wciagnely nas losy glownego bohatera. Jesli lubicie czytac, to Londyn na pewno nie stanie Wam w tym na przeszkodzie. 

Tylko, co ja bede czytac, jak stosik Guru sie wyczerpie? (wtedy pojde do Oxfamu zaadoptowac jakas sierote)

Na koniec wyjatkowo zdjecie pasujace do tematu. Szyld antykwariatu w Cambridge.

niedziela, 5 lutego 2012

Co z nami bedzie, czyli snieg spadl na Anglie

Anglie nawiedzila chmura sniegu. Najpierw przyszedl mroz i wszyscy straszyli, ze "tysiace umra" a nastepnie spadl snieg ("pol dnia wczesniej!") i nastapil koniec swiata. My (bylo nas wczoraj duzo) jestesmy z kruszcow szlachetnych, wiec pogoda nie przeszkodzila nam pojsc na spacer po wsiach w okolicach Warwick z okazji urodzin Sophie. W celu ogrzania sie zasiedlismy w kawiarnii nad kanalem, a po wyjsciu z kawiarni swiat sie zmienil - wszystko bylo przykryte warstwa sniegu. Zmarzlismy w drodze powrotnej doszczetnie, ale w nagrode byl pub z ogniskiem w jednym pomieszczeniu. Brakowalo tylko typow z pod ciemnej gwiazdy i butter-beer, a juz byloby jak w Harry'em Potterze. 

Snieg opoznil nam pociagi a potem, trzy przystanki od domu, zatrzymal calutenkie metro. Niby system taki udany, a byle snieg go pokonal. Chociaz... tyle sniegu w Anglii nie widzialam przez wszystkie swoje lata tutaj w sumie. I z kim nie rozmawiam, to mowi ze w swoim ponad dwudziesto-letnim zyciu tez tyle nie widzieli. No, chyba ze w Kanadzie, Alpach albo innej Szwajcarii a to sie nie liczy. Anglia jest biala i sliczna i nawet moja okolica, ktorej daleko brakuje do bycia okreslona jako "piekna", wyglada jakos tak bardziej przyjaznie.

Anglicy juz oglosili alarm czerwony i wszystko sie zatrzymalo. Spadlo okolo osmiu centrymetrow sniegu a oni wykupuja podstawowe produkty ze sklepow, dzwonia do siebie pytajac czy moga pozyczyc zapasowe swieczki bo jada w podroz ("a co jesli utkniecie na autostradzie?"). Samochody terenowe jezdza po ulicach jaki mialy sie zaraz rozpasc i szybciej poruszac sie pieszo. Warunki pogodowe okresla sie jako "wrogie" i zaleca sie pozostanie w domu. Ciekawe czy dozyje czasu, kiedy snieg nie sparalizuje Anglii. Nacja nie przywykla do inwazji wszelakich zawsze na obcy wplyw reaguje tak samo - z zupelnie niepodobna do siebie przesada. Niech zyje Anglia!

Na koniec bedzie zdjecie z zimnego, ale nie snieznego Cambridge. Wczoraj odmarzly mi paluszki i nie zrobilam ani jednego zdjecia sniegu w Anglii. Moze dzisiaj popoludniu znajde w sobie zaciecie fotografa i wybiore sie udokumentowac te anomalie pogodowe. Bylebym tylko miala czym wrocic do domu.

czwartek, 2 lutego 2012

I co ja zrobie bez Szymborskiej?