niedziela, 25 marca 2012

Eurokracja czyli hartowanie cierpliwosci

Dostać prace w instutucjach Europejskich to robi wrażenie. Kogo nie zapytacie, to powie Wam ze to na pewno prestiżowe, na pewno opłacalne (jeśli nie nadoolacalne bo zarobki tam są zdecydowanie ZA wysokie w porównaniu do wykonywanej pracy - przeczytacie w tabloidach) i na pewno wygodne. Jedynym minusem jest to, ze trzeba zameszkac w Brukseli, ale wszyscy wiedza ze dodatki do wypłaty na podróżowanie są sowite. Załapać robotę w europejskiej biurokracji to jak złapać pana Boga za nogi. Lepsze jest tylko odziedziczenie niezlego spadku albo lukratywne malzenstwo.

Fakty jednak moi drodzy są troszkę inne niż maluje Wam to (nomen-nie-omen) gazeta codzienna FAKT czy tutejszy Daily Mail. Dostanie pracy nie jest łatwe (czyli tu mit jest prawdziwy) ale dokładny poziom skomplikowania wydaje się odwrotnie proporcjonalny do zarobków. Wakaty otwierają się 3 razy w roku i proces selekcji trwa około 9 miesięcy. Sprawdza Ci nie tylko wiedzę z zakresu UE (ta raczej pobieznie) ale tez inteligencję i czy mówisz przynajmniej czterema językami. Ale nic to w porównaniu z tym jak przetestuja Twoja cierpliwość.

Ja dostałam informacje ze mam wysłać cały plik dokumentów do Luksemburga przynajmniej dwa tygodnie przed rozpoczęciem zatrudnienia. Dokumenty wymagaly wycieczki po Europie - cześć jako dowód mojego życia na wyspach a cześć nad Wisła (Rawa w moim przypadku). Dziekowalam rodzinie, ze mieszkalam tylko w dwoch krajach i obu dostepnych na trasach tanich linii lotniczych. Mialam setki kartek do przejerzenia, wypelnienia i podpisania. Przewidywany czas otrzymania danego papierka wahal sie od pól godziny do 40 dni. Wiecie kiedy dostałam maila z lista dokumentów, które Luksemburg chce widzieć przynajmniej 2 tygodnie przed data rozpoczęcia pracy? 17 dni przed data rozpoczęcia. Dali mi laskawie 2 dni na zebranie tomiszcza oficjalnych pism o mnie w dwoch roznych czesciach Europy, bo chociaz jeden dzien musialam poswiecic na wizyte u prawnika i na poczcie. Paranoja? Surrealizm? Moze, ale na pewno nie taki, ktory wystarczajaco naginalby granice europejskiego rozsadku. Czytajcie dalej...

Wieść niesie ze pewna Wloszka musiała Instytucjom udowodnić, ze naprawdę mówi po włosku. Paszport i akt urodzenia nie wystarczyly. Skoro nie ma nigdzie certyfikatu z jezyka włoskiego to znaczy (calkiem logicznie!), ze go nie ma. A jak nie mówisz płynnie w przynajmniej DWOCH językach europejskich nie dostaniesz pracy. Co z tego, ze ta Wloszka nie uzyla ani razu wloskiego w pracy. Co z tego, ze jest ekspertem w swojej dziedzinie? Nawet wyspiewanie arii operowych do urzednika przez telefon go nie przekonalo, bo wloski musi byc na pismie. Drze z przerazenia bo moje życie jest tak rozrzucone miedzy dwoma państwami, ze takich braków mogę mieć w zyciorysie na peczki choć sama o tym nie wiem. Bo w koncu jak mozna udowodnic, ze mowie po angielsku? Albo po polsku? Albo (jeszcze trudniej), ze znam sie srednio na Photoshopie. Na to papierow mi nikt nie wystawi.

Teoretycznie prace zaczynam za tydzień i kilka godzin. Wciąż nie wiem ile będę zarabiać, nie widziałam na oczy umowy o prace a części dokumentów wciąż w mojej teczce w Luksemburgu brakuje. Za to byłam już w Brukseli. Na badaniach krwi i u lekarza ogólnego. Ale to już zupełnie osobna historia...

Na koniec Bruksela jak sie patrzy. Sloneczna i europejska:

1 komentarz:

Limonka pisze...

Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Unia, jak się okazuje, potrafi...wystawić cierpliwość człowieka na próbę. Ale potem to już tylko miód z benzynką.