środa, 25 lutego 2015

Dziś nie jest dobry dzień, ale nie i tym będzie

Nie będę nikogo oszukiwać, że to wielki powrót bloga. Moje lekkie nerwice natręctw mówią mi, że powinnam tutaj pisać REGULARNIE. A moja praca nad sobą mówi mi, że to nie żaden obowiązek i mogę pisać kiedy chcę. Jakby dookoła nie było wystarczająco przymusu, jeszcze się zmuszać do czegoś ponad to, co konieczne.

Gdzieś na przestrzeni wieków zaginęła mi zdolność do używania znaków przestankowych. Część ortografii też odeszła w zapomnienie i gdyby nie wszechobecny internet to ciężko by było.

Pisałam o tym, jak wysłałam rodzicom CV po polsku do przejrzenia? To piszę teraz. Podobno rodzice przerzucali się cytatami z niego cały wieczór aż ich brzuszki nie bolały ze śmiechu. Wszystkie moje polonistki z Asią Głuch na czele (ukłony, jeśli kiedyś tu trafi) złapałyby się za swoje piękne, naturalnie ciemno-blond włosy. Mogę jedynie przeprosić i powiedzieć, ze nie wiedziałam, że nie ma czegoś takiego jak "wskaźnik zaangażowania" czy "autor widmo" (tutaj akurat winię Roberta Harrisa, a raczej jego polskiego tłumacza). Całe życie się człowiek uczy. Swojego ojczystego języka również.

Marzy mi się, że władam polskim jak Joanna Bator. Nie wiem co bym musiała robić, żeby słowa wypływały ze mnie tak płynnie i tak trafnie. Moje wrodzone poczucie estetyki i zacięcie lingwistyczne mają do mnie pretensje o to, co pozwoliłam sobie zrobić z moim polskim. Na pocieszenie zawsze będe miała Guru, który do dziś mówi mi: "Jesteś ładny" i "Jestem bardzo głodna". Całe to zamieszanie z rodzajami jest mu do niczego nie potrzebne.

Dobra, starczy tych wynurzeń na temat zamierania języka. Na koniec będzie Morsko. Takie jakie zawsze będzie dla mnie:

The old orchard

1 komentarz:

Limonka pisze...

Aż mnie zabolało gdy zobaczyłam zdjęcie.