Dziś bez pracy się nie obejdzie.
Z pracą jest troszeczkę jak z gotowaniem. A przynajmniej w moim przypadku tak było. Gotowanie oglądałam z daleka aż głód nie zajrzał w me studenckie oko. Nie ciągnęło mnie do kuchni i pomimo setek umytych sałat na sałatki nie miałam na swoim koncie nic poza wysoce eksperymentalnym musem czekoladowym. Niestety Maman była daleko i musiałam przeprosić się z garnkami, makaronami. Pierwsze kroki były niepewne a potem okazało się, że risotto wychodzi mi całkiem nieźle. Już wiem, że jajka to nie moja forte, i że życie jest za krótkie na robienie własnych tortilli. Za to wiem, że warto dać tagine trochę czasu żeby był jeszcze lepszy niż pierwszego dnia.
Pracę oglądałam przez lata jeszcze bardziej teoretycznie niż kuchnię. Tata jeździł po świecie, miał wielkie biuro w wysokim wieżowcu, dużo rozmawiał przez telefon, nosił do pracy skórzaną teczkę a z konferencji przywoził krówki w papierkach z TVN-u. Może głód pracy nie zajrzał mi w oczy tak, jak głód dosłowny ale czas przyszedł skonfrontować teorię z prawdą. Okazuje się zatem, że pierwsze kroki w pracy stawia się równie niepewnie co te w kuchni. Staż, praktyki te rzeczy - nijak ma się to do prawdziwej pracy. Na stażu człowiek czuje się wyróżniony, w pracy wyróżnienie podobno przychodzi razem z awansem (to w normalnych warunkach, a nie w urzędach międzynarodowych).Na stażu nikt nie ma serca powiedzieć ci, że opowiadasz głupoty. W pracy też spotka cię cisza, ale po niej będą wymieniane spojrzenia i komentarze po spotkaniu. Tak, jak jestem dobra w risotto, tak w miarę nieźle wychodzi mi gra w politykę w biurze. Wiem, że powinnam trzymać się z dala od jednostek wymagających trzymania za rękę i pochwał, bo niestety nie zostałam szczodrze obdarzona cierpliwością.
W mojej obecnej pracy zdarza się też, że działam za szybko, ale nie będę sobie tego zarzucać - wolę myśleć, że to reszta bandy działa wolniej niż trzeba.
Do czego to wszystko zmierza, pewnie myślicie. Otóż zmierza do tego, że na obecnym stanowisku pracuję prawie 11 miesięcy i dopiero od jakiegoś miesiąca mam wrażenie, że wiem czym się to je, co mogę osiągnąć a z czym na pewno mogę się pożegnać. Wiem co mi się podoba i w czym jestem mocniejsza. Wiem co oddelegować (do czego to doszło - deleguję innym!) a czego przypilnować (vide poprzedni nawias!). Teraz pracuję nad promowaniem wyborów europejskich w UK w mediach społecznościowych. Zadanie nie należy do najłatwiejszych. Brytyjski (głównie angielski) eurosceptycyzm jest jednym z czynników, ale ilość i wielkość zadania na pewno nie pomaga. Mam pięcio-osobowy zespół i czasem budzę się rano myśląc o nich - ich mocnych stronach i słabych stronach. Staram się patrzeć dwa kroki przed nimi i przewidzieć kolejne kroki tak, aby cel został osiągnięty. Dwa tygodnie wielkiego planu za nami. Osiem przed nami. Dla wszystkich będzie to jedna wielka nauka. I miejmy nadzieję, że na koniec każde z nas będzie mogło sobie wkleić nowy przepis do zeszytu z pomysłami. I jak w kuchni - nie wiemy jeszcze czy ten będzie udany i czy każdy zapisany na koniec przepis będzie dla każdego uczestnika taki sam.
Starczy tych metafor, bo inwencja mi się wyczerpuje.
Na koniec będzie promocja wyborów europejskich w postaci nalepki i broszki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz