Weekend spędziłam słuchając narzekania, że jest za gorąco w wykonaniu wszystkich, którzy w tym roku zostali przez pogodę troszkę rozpieszczeni i zapomnieli co to jest zimno i chodzenie w kurtce w lipcu. Jedni prosili o piętnaście stopni i deszcz, inni prosto z mostu mówili, że nie cierpią upałów i wolą mrozy. Cóż, ja przy swoich szesnastu stopniach i wszechobecnej mżawce myślałam, nawet czy nie złożyć jakiemuś bóstwu ofiary dziękczynnej za pierwszy piękny weekend od mojego pamiętnego wyjazdu do Brukseli (pamiętnego głównie dlatego, że świeciło słońce). Prawda jest taka, że w tym roku (aż do minionego weekendu) najwięcej godzin w słońcu spędziłam na pokładzie Airbusa 320. Przyczyna jest prosta - na pułapie 11 kilometrów nad ziemią zawsze świeci słońce, no chyba że rozciąga się przed nami idealnie rozgwieżdżona noc. Wcale nie latam dużo, bo te cztery czy sześć godzin w miesiącu nie powinno zastępować mi całych zasobów witaminy D. Zamiast słońca powinnam się przerzucić na życie na czekoladzie. Nawet jeśli biorąc pod uwagę, że dobra czekolada kosztuje niemało i tak wyjdzie mi taniej niż to całe latanie w poszukiwaniu zbawiennych UVA i UVB. Zresztą do czego to doszło, żeby UVA i UVB były zbawienne? Toż to teoretycznie same paskudztwa, ale tygodnie mrocznej posuchy spowodowały, że nawet wizja lekkiego poparzenia słonecznego wydaje mi się lepsza niż życie w ciągłej ciemności.
1 komentarz:
Dzisiaj leżała w piwoniach.
Prześlij komentarz