Dostać prace w instutucjach Europejskich to robi
wrażenie. Kogo nie zapytacie, to powie Wam ze to na pewno prestiżowe, na pewno
opłacalne (jeśli nie nadoolacalne bo zarobki tam są zdecydowanie ZA wysokie
w porównaniu do wykonywanej pracy - przeczytacie w
tabloidach) i na pewno wygodne. Jedynym minusem jest to, ze trzeba zameszkac
w Brukseli, ale wszyscy wiedza ze dodatki do wypłaty na podróżowanie
są sowite. Załapać robotę w europejskiej biurokracji to jak
złapać pana Boga za nogi. Lepsze jest tylko odziedziczenie niezlego spadku
albo lukratywne malzenstwo.
Fakty jednak moi drodzy są troszkę inne niż maluje Wam
to (nomen-nie-omen) gazeta codzienna FAKT czy tutejszy Daily Mail.
Dostanie pracy nie jest łatwe (czyli tu mit jest prawdziwy) ale dokładny poziom skomplikowania wydaje się odwrotnie proporcjonalny do
zarobków. Wakaty otwierają się 3 razy w roku i proces selekcji
trwa około 9 miesięcy. Sprawdza Ci nie tylko wiedzę z zakresu UE
(ta raczej pobieznie) ale tez inteligencję i czy mówisz
przynajmniej czterema językami. Ale nic to w porównaniu z tym jak
przetestuja Twoja cierpliwość.
Ja dostałam informacje ze mam wysłać cały plik
dokumentów do Luksemburga przynajmniej dwa tygodnie przed rozpoczęciem
zatrudnienia. Dokumenty wymagaly wycieczki po Europie - cześć jako
dowód mojego życia na wyspach a cześć nad Wisła (Rawa w moim
przypadku). Dziekowalam rodzinie, ze mieszkalam tylko w dwoch krajach i obu dostepnych na trasach tanich linii lotniczych. Mialam setki kartek do przejerzenia, wypelnienia i podpisania.
Przewidywany czas otrzymania danego papierka wahal sie od pól godziny do 40 dni.
Wiecie kiedy dostałam maila z lista dokumentów, które
Luksemburg chce widzieć przynajmniej 2 tygodnie przed data rozpoczęcia
pracy? 17 dni przed data rozpoczęcia. Dali mi laskawie 2 dni na zebranie tomiszcza oficjalnych pism o mnie w dwoch roznych czesciach Europy, bo chociaz jeden dzien musialam poswiecic na wizyte u prawnika i na poczcie. Paranoja? Surrealizm? Moze, ale na pewno nie taki, ktory wystarczajaco naginalby granice europejskiego rozsadku. Czytajcie dalej...
Wieść niesie ze pewna Wloszka musiała Instytucjom
udowodnić, ze naprawdę mówi po włosku. Paszport i akt urodzenia nie
wystarczyly. Skoro nie ma nigdzie certyfikatu z jezyka włoskiego to
znaczy (calkiem logicznie!), ze go nie ma. A jak nie mówisz płynnie w przynajmniej DWOCH językach
europejskich nie dostaniesz pracy. Co z tego, ze ta Wloszka nie uzyla ani razu wloskiego w pracy. Co z tego, ze jest ekspertem w swojej dziedzinie? Nawet wyspiewanie arii operowych do urzednika przez telefon go nie przekonalo, bo wloski musi byc na pismie. Drze z przerazenia bo moje życie
jest tak rozrzucone miedzy dwoma państwami, ze takich braków
mogę mieć w zyciorysie na peczki choć sama o tym nie wiem. Bo w koncu jak mozna udowodnic, ze mowie po angielsku? Albo po polsku? Albo (jeszcze trudniej), ze znam sie srednio na Photoshopie. Na to papierow mi nikt nie wystawi.
Teoretycznie prace zaczynam za tydzień i kilka godzin. Wciąż
nie wiem ile będę zarabiać, nie widziałam na oczy umowy o prace a
części dokumentów wciąż w mojej teczce w Luksemburgu brakuje.
Za to byłam już w Brukseli. Na badaniach krwi i u lekarza
ogólnego. Ale to już zupełnie osobna historia...
Na koniec Bruksela jak sie patrzy. Sloneczna i europejska:
1 komentarz:
Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Unia, jak się okazuje, potrafi...wystawić cierpliwość człowieka na próbę. Ale potem to już tylko miód z benzynką.
Prześlij komentarz